Minęły trzy miesiące, odkąd mój syn, Mark, oznajmił, że się z kimś spotyka. Zawsze otwarcie mówiliśmy o jego dziewczynach, nawet jeśli zmieniały się w zawrotnym tempie. Ale ta… cóż, nic o nim nie wiedzieliśmy. „Jesteśmy nieśmiali” – powtarzał Mark w kółko, gdy pytaliśmy go, dlaczego się nie przedstawia. Wszystko zamaskował tym jednym słowem, ale mój niepokój narastał.
Potem niespodziewanie ogłosił swoje zaręczyny. Z dziewczyną, której imienia nawet nie słyszeliśmy. Cindy. Uśmiechnęłam się niezręcznie, słysząc to – zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Ogarnęła mnie ogromna ciekawość, złość i palący strach.
W końcu przekonaliśmy go, żeby ją zaprosił na kolację. Przygotowałam wielką ucztę: ziemniaki z rozmarynem, sos grzybowy i sezonową sałatkę. Mój mąż, Zoltán, kupił wołowinę od znajomego rzeźnika; pachniała tak pysznie, że przyszedł sąsiad. Szykowaliśmy się na przyjęcie.
Kiedy Mark wszedł z Cindy, zamarłam. Znałam jej twarz. Nie tylko w sensie „gdzieś już ją widziałam”, ale w sensie, w jakim rozpoznaje się kogoś, kto był częścią najciemniejszych koszmarów. Trzy lata temu widziałam zdjęcie tej samej dziewczyny na liście poszukiwanych. Kradzież, oszustwo, manipulowanie nieletnimi… i coś, o czym wspominali tylko mgliście: zaginięcia. Nigdy jej nie złapali.
Teraz stała tam, uśmiechając się.
„Miło mi poznać” – powiedziała cicho.
Każdy centymetr mojego ciała drżał. Uśmiechnęłam się uprzejmie, na tyle, żeby nikt nie podejrzewał.
„Cindy, zejdź ze mną do piwnicy, wybierzmy wino” – zaproponowałam.
Poszła naprzód. Potem… zamknęłam za nią drzwi. Serce biło mi jak oszalałe. Pobiegłam na górę.
„Zadzwońmy na policję!” – powiedziałam, drżąc. – Natychmiast! Muszą się wiele dowiedzieć.
Márk zbladł.
– Mamo, zwariowałaś! – krzyknął.
Zoltán jednak tylko na mnie patrzył, jakby się czegoś domyślił.
Policja przyjechała szybko. Przybyło czterech umundurowanych mężczyzn, a wraz z nimi detektyw po cywilnemu: Vera. Przenikliwe spojrzenie, ciasny kok, długi płaszcz.
– Gdzie jest ta osoba? – zapytała rzeczowym głosem.
– Na dole, w piwnicy – odpowiedziałem, a klucze zabrzęczały mi w dłoni.
Zeszliśmy na dół. Cindy stała oparta o zimną ścianę, blada, ale o spokojnym spojrzeniu.
– Wiedzieli, że przyjdę – powiedziała. Nie pytanie, tylko stwierdzenie.
– Czy pani jest Cindy Thompson? – zapytała detektyw Vera.
– Znają mnie pod wieloma imionami – odpowiedziała dziewczyna, błyskając we mnie wzrokiem.
Tej nocy raporty, pytania, wyznania i antecedencje następowały po sobie. Wiedziałam, że się nie myliłam: Cindy od lat śledziła ludzi i była zamieszana w kilka zaginięć. Zawsze się do nich zbliżała, integrowała, a potem znikała bez śladu.
Jestem matką jednego z zaginionych chłopców.
Trzy lata temu László, mój najstarszy syn, zaginął w mglisty październikowy wieczór. Policja nigdy nie znalazła śladu. Ale raz widziałam ich razem. Cindy i László. Wtedy nie miałam pojęcia, kim on jest. Dopiero po zniknięciu László zdałam sobie z tego sprawę.
Ta noc rozdarła we mnie wszystko.
Cindy trafiła do aresztu śledczego. Rozpoczęło się śledztwo. Cisza w domu nie była w stanie jej uspokoić przez kilka dni. Márk pokłócił się z nami; szlochał i krzyczał, że wszystko zepsuliśmy. Zoltán też nie spał. Zdjęcie László znów leżało na stole.
Mijały tygodnie. Policja wracała raz po raz: czy jestem pewien identyfikacji, szczegółów? Tak. Każda komórka mojego ciała krzyczała: tak.
Ale pewnego wieczoru ktoś niespodziewanie zapukał do drzwi. Detektyw Vera stała w drzwiach.
„Znaleźliśmy coś” – powiedziała.
Nie odzywaliśmy się, siedząc w samochodzie. Zaciskałem pięści. Dotarliśmy do opuszczonej stodoły poza granicami miasta. Policjanci oświetlali teren. Pod podłogą otworzyły się sekretne drzwi. Tam… tam leżało coś, czego nie dało się pomylić: zegarek László, krawat, który dostał na zakończenie studiów.
Ale nie było ciała. Tylko relikwie, fragmenty ubrań, manekiny w czarnych ubraniach. Pułapka? A może trop?
„Skąd wiedzieli, że to tu jest?” – zapytałem.
„Anonimowy list” – odpowiedziała Vera.
W gazecie było jedno zdanie:
„Nie zabiłam go. Pomóżcie mi go znaleźć”.
A na dole: podpis Cindy.
Historia się skomplikowała. Cindy twierdziła, że szukają kogoś innego. Po prostu pomagała ludziom znikać. Nie zabijać, a ukrywać się. Zaginieni dołączali do grupy, która odcięła się od świata. Dobrowolnie. Powiedziała, że istnieje organizacja, która daje ludziom „nowy start”: nową tożsamość, nowe życie, tajne schronienie.
„László żyje” – powiedziała cicho, kiedy znów stanęliśmy naprzeciwko siebie.
„Kłamstwo”. Zadrżałam.
„Obiecałam mu, że nigdy go nie zdradzę. Ale jeśli śledztwo będzie kontynuowane… będzie w niebezpieczeństwie. Dla nas wszystkich”.
Márk siedział za mną, a łzy błyszczały mi w oczach.
Policja przerwała śledztwo z powodu nacisków z zewnątrz. Nieoficjalnie. Detektyw Vera i tak kontynuowała je potajemnie. Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie:
„Znalazłam coś. Przyjdź na stary dworzec. Natychmiast”.
Ciemność, porzucone tory, zardzewiałe wagony. Pod ziemią otworzyła się klapa. Głęboka piwnica. Mapy na ścianie, pliki dokumentów, fałszywe paszporty. I drzwi.
Złapałam za klamkę.
W środku stali ludzie. Wiele twarzy. Stare, mroczne spojrzenia. I jeden z nich… László. Z podkrążonymi oczami, ale żywy.
„Mamo…” wyszeptał.
Uścisk. Łzawy, długotrwały.
„Dlaczego?” wychrypiałam.
„Musiałam uciec. Byłam świadkiem czegoś, czego nie mogłam zobaczyć. Cindy pomogła mi się ukryć. To miejsce jest schronieniem. Jeśli ktoś wie za dużo… znika.
„A teraz?” zapytałam.
Vera zrobiła krok naprzód.
„Teraz wszystko ujawnimy. To organizacja przestępcza”.
László pokręcił głową.
„Nie. To… jest za duże. Jeśli zasłona opadnie, będzie wojna.
Decyzja należała do nas. Czy doniesiemy o wszystkim i wszystkich… czy zamkniemy drzwi piwnicy, jakbyśmy nigdy tego nie widzieli?
Cindy spojrzała na mnie spokojnie:
– Właśnie ich uratowałam. Przed światem.
W końcu… po cichu odeszliśmy. Policja „niczego nie znalazła”. Cindy została zwolniona. Márk i ona zniknęli razem – nikt nie wie gdzie. László wrócił do domu, ale czasami o świcie wpatruje się w drzwi piwnicy, jakby słyszał szepty pod ziemią.
A czasami, gdy w domu panuje cisza, znajduję w skrzynce na listy małe liściki:
„Kolejna osoba prosi o ochronę”.
Decyzja nadal należy do nas.
I każdej nocy boję się momentu, gdy drzwi piwnicy zaczną pukać.