Czarny limuzyn zatrzymał się na końcu żwirowego podjazdu, a z jego wnętrza wysiadł Andrew Langford. Powietrze pachniało mokrymi liśćmi i dymem z odległych kominków. Jesień przychodziła do posiadłości Langfordów cicho, ale nie bez echa.
Dwa miesiące.
Tyle minęło, odkąd opuścił kraj. Dwa miesiące negocjacji, rozmów i snów o powrocie do Lily.
Nie powiedział nikomu, że wraca. Nie tym razem.
Chciał zobaczyć, jak naprawdę funkcjonuje jego dom, gdy nikt nie czuje na karku jego spojrzenia.
Zamek ustąpił z delikatnym kliknięciem. Wszedł do środka.
Wszystko było dokładnie takie, jak być powinno: marmurowa posadzka lśniła, wazon z hortensjami stał w tym samym miejscu, w którym zawsze go zostawiała Rosa.
Cisza.
Tylko gdzieś w oddali – delikatny dźwięk. Nucenie.
Z kierunku pokoju Lily.
Andrew poczuł ukłucie emocji. Tęsknił za tym dźwiękiem — za śmiechem swojej córki, jej małymi palcami, które zawsze próbowały złapać jego krawat. Uśmiechnął się, ruszając w tamtą stronę.
Ale gdy zbliżył się do drzwi, uśmiech zniknął.
Z wnętrza pokoju dochodził jeszcze jeden dźwięk. Cichy chlupot. Jakby ktoś otworzył słoik.
Andrew uchylił drzwi o kilka centymetrów.
Rosa siedziała na podłodze, trzymając Lily w ramionach. Dziecko było rozespane, ale niespokojne. Kobieta pochylała się nad nią, trzymając w dłoni mały słoiczek z nieoznaczoną etykietą. Na łyżeczce – coś ciemnego, o konsystencji gęstego syropu.
Lily zacisnęła usta.
Rosa szepnęła:
– Cii, maleńka… musisz to zjeść. To dla twojego dobra.
Andrew zamarł.
Jeśli istniał moment, w którym serce może przestać bić ze strachu, to był ten.
Zrobił krok do przodu. Drzwi zaskrzypiały.
Rosa podniosła wzrok. Ich spojrzenia się spotkały.
Przez sekundę na jej twarzy nie pojawiło się żadne zaskoczenie. Jakby wiedziała, że go zobaczy.
– Panie Langford – powiedziała spokojnie. – Nie spodziewałam się pana tak wcześnie.
– Co pani podaje mojemu dziecku? – jego głos był jak stal.
Rosa powoli odstawiła słoiczek na dywan.
– To tylko lekarstwo.
– Lekarstwo? Kto je przepisał?
– Nikt. – Uniosła podbródek. – Ale bez niego Lily by nie przeżyła.
Andrew poczuł, jak fala gniewu uderza w jego skronie.
– Co pani mówi?!
Rosa westchnęła i ostrożnie odłożyła dziewczynkę do łóżeczka. Lily spała niespokojnie, oddech miała krótki, jakby coś ją uciskało.
– Pan naprawdę niczego nie zauważył, prawda? – spytała. – Tych siniaków na jej rączkach? Tego, że przestała reagować na światło?
Andrew zamarł.
– Co pani insynuuje?
– Że ktoś jej to robił – odparła cicho. – I to nie ja.
W głowie Andrew zabrzmiało echo. Ktoś jej to robił.
– Przestań – wysyczał. – Znam pani obowiązki. Jest pani tutaj po to, by się nią zajmować, nie wymyślać bajek!
Rosa sięgnęła po słoiczek.
– To nie bajka. To antidotum.
– Na co?
– Na truciznę, którą ktoś jej podaje od miesięcy.
Andrew wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
– To absurd!
– Proszę spojrzeć – powiedziała, wyciągając mały szklany pojemnik spod łóżeczka. W środku znajdowały się resztki mleka, które Lily wypiła tego ranka.
– Znalazłam w nim ślady arszeniku.
Cisza wypełniła pokój jak mgła.
Andrew próbował coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mu w gardle.
– Arszenik…? – wyszeptał.
Rosa skinęła głową.
– Długo trwało, zanim się zorientowałam. Myślałam, że to zwykłe zmęczenie. Ale kiedy zobaczyłam, jak Lily traci oddech, zaczęłam szukać. Przeszukałam kuchnię, butelki, pojemniki. Ktoś chce zabić pańską córkę, panie Langford.
– To niemożliwe… – Andrew cofnął się o krok. – Kto miałby powód?
Rosa podeszła do niego.
– Pan.
Zamarł.
– Co pani powiedziała?
– To pan sprowadził to zło do tego domu. Ktoś z pańskiej przeszłości. Ktoś, kto zna każdy szczegół pańskiego życia.
– Niech pani mówi wprost!
– Katherine. – Jej głos był ledwie szeptem. – Pańska żona.
Świat zatrzymał się.
– Katherine… nie żyje – wycedził. – Od roku.
– Tak pan myśli.
Rosa sięgnęła do kieszeni fartucha i wyjęła mały, srebrny wisiorek. Andrew zamarł.
Wisiorek w kształcie serca, z wygrawerowanym napisem „Na zawsze twój, A.”
Zgubił go w dniu, gdy Katherine zginęła w wypadku.
– Skąd to ma pani?!
– Przyniosła go kobieta, która odwiedziła mnie trzy dni temu. Powiedziała, że ma dziecko pana i że muszę mu pomóc, zanim będzie za późno.
Andrew poczuł, jak lodowaty pot spływa mu po plecach.
– Kto to był?
Rosa spojrzała mu w oczy.
– Katherine Langford.
Wtedy z korytarza dobiegł dźwięk – skrzypnięcie podłogi.
Andrew odwrócił się gwałtownie.
W progu stała kobieta w długim płaszczu, z cieniem uśmiechu na ustach.
Blada, jakby zrobiona z popiołu.
A jednak żywa.
– Witaj, Andrew – powiedziała spokojnie. – Widzę, że wreszcie wróciłeś do domu.
Rosa cofnęła się, przyciskając dłonie do ust.
– To niemożliwe… – wyszeptała.
Katherine zrobiła krok naprzód, a jej spojrzenie przesunęło się po łóżeczku Lily.
– Nasza córeczka rośnie, prawda?
Andrew cofnął się, jakby zobaczył ducha.
– Ty… nie żyjesz.
– Nie. – Uśmiechnęła się smutno. – Oni tak chcieli, żebym była martwa. Ale nie mogłam odejść, dopóki nie upewnię się, że ona jest bezpieczna.
– Co ty zrobiłaś z moim dzieckiem? – warknął.
– Nic. To ty niczego nie widziałeś. Kiedy wyjeżdżałeś na te swoje negocjacje, twoja firma podpisywała kontrakt z ludźmi, którzy mieli tylko jeden cel – zniszczyć cię. Wiedziałam, że zaatakują przez nią. Przez Lily.
Rosa wpatrywała się w nią, oszołomiona.
– To pani dodawała truciznę?
– Tak. Ale tylko tyle, by ją zahartować. By antidotum mogło działać. By jej ciało nauczyło się odporności.
Andrew krzyknął:
– Ty jesteś szalona!
Katherine spojrzała na niego z czymś na kształt współczucia.
– Może. Ale dzięki temu przeżyje. A ty… nie.
Zanim zdążył się ruszyć, Rosa krzyknęła. Katherine pchnęła Andrew’a w stronę ściany. Rozległ się huk. Mężczyzna osunął się na podłogę.
Kiedy Rosa podbiegła do łóżeczka, Lily spała spokojnie, z różem na policzkach.
Katherine już zniknęła.
Kilka dni później gazety donosiły:
„Andrew Langford – magnat nieruchomości znaleziony martwy w swojej posiadłości. Oficjalna przyczyna: zatrucie arszenikiem.”
Lily przeżyła.
Rosa opiekowała się nią, jak obiecała.
A co do Katherine?
Nigdy jej nie odnaleziono.
Choć czasem, w bezchmurne noce, w pokoju Lily można było usłyszeć ciche nucenie — to samo, które Andrew słyszał tamtego dnia.
Jakby matka wciąż czuwała.
W cieniu domu, który zbudował z miłości.