Emily Parker wierzyła, że w końcu odnalazła dom. Po latach samotności Daniel był jak bezpieczna przystań — uprzejmy, spokojny, pełen troski. Jego matka, Margaret, wydawała się surowa, ale uprzejma. „Zawsze marzyłam o synowej, która wniesie do tego domu światło,” powiedziała Emily w dniu ślubu.
Dom w Vermont pachniał drewnem, cynamonem i ciepłem kominka. Ale z każdym tygodniem ten zapach zaczął mieszać się z czymś innym — chłodem.
Pierwszej nocy, gdy Daniel wstał z łóżka, Emily myślała, że śni. Delikatne skrzypnięcie desek, szelest drzwi i cisza. Rano łóżko po jego stronie było nietknięte, gładkie jakby nikt w nim nie spał.
„Martwi się o matkę,” wytłumaczyła sobie. „Jest starsza, może źle się czuje.”
Ale to się powtarzało. Każdej nocy.
Zegar wybijał drugą, Daniel wstawał, wychodził i znikał w pokoju Margaret. Wracał dopiero o świcie, jak cień.
Kiedy Emily zapytała, odpowiedział cicho:
— Mama nie potrafi spać sama. Uspokajam ją.
Nie spojrzał jej w oczy.
Minęły trzy lata. Emily stała się cieniem kobiety, którą była. Coraz częściej jadła samotne kolacje. Daniel rzadko z nią rozmawiał, Margaret za to zawsze była blisko — za blisko.
— Kochanie, twój mąż ma dobre serce — mawiała. — A mężczyzna, który kocha matkę, kocha też żonę.
„Ale nie w ten sam sposób,” chciała odpowiedzieć Emily, ale nigdy nie miała odwagi.
Pewnej nocy, gdy wiatr uderzał w okna, a dom jęczał pod ciężarem śniegu, Emily się obudziła. Zegar wskazywał 2:07. Daniel znów wstał.
Tym razem wstała i ona.
Szła za nim cicho, krok po kroku. W półmroku widziała, jak jego sylwetka znika w drzwiach sypialni Margaret.
Podeszła bliżej. Ucho przyłożyła do drzwi.
Z wnętrza dobiegł ją szept — kobiecy, chropowaty, przeciągły:
— Daniel… nie pozwól jej spać.
Emily znieruchomiała.
— Wiem, mamo — odpowiedział szeptem Daniel. — Już wiem, co robić.
Potem — cisza. I dźwięk, jakby coś ciężkiego przesunęło się po podłodze.
Następnego dnia Margaret siedziała w kuchni, w szlafroku z haftowanymi literami M.P..
— Dobrze spałaś, kochanie? — zapytała z uśmiechem.
Emily czuła, jak ściska ją w żołądku.
— Nie bardzo. Słyszałam… rozmowy.
Margaret uniosła brew.
— Och, pewnie sen. Ten dom czasem szumi.
— Margaret — zaczęła ostrożnie — czemu Daniel co noc przychodzi do pani pokoju?
Starsza kobieta spojrzała jej prosto w oczy.
— Bo ja nigdy nie śpię sama.
— Ale dlaczego?
Margaret pochyliła się, a jej głos zadrżał jak stary dzwon:
— Bo sen to czas, kiedy oni wracają.
Emily poczuła, jak włosy stają jej dęba.
— Kto wraca?
Margaret uśmiechnęła się.
— Ci, których pochowałam pod podłogą.
Wieczorem Emily chciała uciec. Spakowała kilka rzeczy do torby, ale drzwi wejściowe były zamknięte od zewnątrz. Klucze zniknęły.
— Daniel, gdzie są klucze? — zapytała, próbując ukryć drżenie głosu.
— Mama je schowała. — Wzruszył ramionami. — Mówi, że to dla naszego bezpieczeństwa.
Tej nocy nie zasnęła. Czekała, aż zegar wybije drugą.
Gdy Daniel wstał, Emily ruszyła za nim. Tym razem otworzyła drzwi pokoju Margaret.
W środku panował półmrok. Na ścianach wisiały stare fotografie — dziesiątki, może setki kobiet. Wszystkie uśmiechnięte. Wszystkie z tym samym cieniem w oczach.
Margaret siedziała w fotelu, ubrana w czarną suknię. W dłoniach trzymała starą fotografię.
— Kochanie — szepnęła — widzisz, jaką mam kolekcję?
Emily cofnęła się o krok.
— Kim są te kobiety?
— Wszystkie kiedyś tu mieszkały. Wszystkie były tak samo ślepe jak ty.
Daniel stanął za nią.
— Mamo, proszę… nie teraz.
Margaret wstała.
— Musi wiedzieć.
Wskazała palcem na zdjęcie wiszące najniżej. Kobieta o jasnych włosach i łagodnym uśmiechu.
— To ja. Dwadzieścia pięć lat temu.
Emily pokręciła głową.
— To niemożliwe…
— Owszem — uśmiechnęła się Margaret. — Bo ja nie żyję, dziecko.
Świat zawirował. Emily cofnęła się, ale Daniel złapał ją za ramię.
— Nie bój się.
— Daniel, co ona mówi?!
— Prawda, Emily. — Jego głos był spokojny. — Mama zmarła, gdy miałem dwadzieścia lat. Ale nie mogłem jej zostawić samej.
— Co…?
— Wróciła — szepnął. — Przyszła do mnie tej nocy. Powiedziała, że mogę ją zatrzymać. Że wystarczy, że nie pozwolę jej zasnąć.
Emily krzyknęła, próbując się wyrwać.
Margaret uniosła rękę — skóra na jej dłoni była przezroczysta, sina.
— Nie krzycz, dziecko. To boli.
Wtedy Daniel wyjął z szuflady mały flakon.
— To tylko sen, Emily. Mama mówi, że musisz się położyć.
— Daniel, proszę…
— Nie bój się. — Uśmiechnął się łagodnie. — Będzie jak z pozostałymi.
Emily szarpnęła się i przewróciła stolik. Flakonik rozbił się o podłogę, a zapach chloroformu wypełnił pokój.
Rzuciła się do drzwi, zbiegła po schodach. Krzyki mieszały się z trzaskiem podłogi. Otworzyła piwniczne drzwi, szukając wyjścia.
Ale w piwnicy znalazła coś innego.
W betonowej ścianie ktoś wydrapał imię: Grace Parker. Obok — inne: Lydia Parker. I jeszcze jedno: Emily Parker.
Zamarła.
Za plecami usłyszała głos Margaret:
— Każda z nich chciała odejść. Ale ja nie śpię sama. Nigdy.
Z ciemności wyszedł Daniel. W dłoni trzymał świece.
— Wróć do łóżka, kochanie.
Wtedy Emily sięgnęła po jedyne, co leżało pod ręką — zardzewiały pogrzebacz. Uderzyła. Raz. Drugi.
Kiedy policja przyjechała rano, znaleźli Emily siedzącą na schodach, w zakrwawionej koszuli nocnej.
— On… on spał z nią — szeptała. — Każdej nocy.
— Kogo pani ma na myśli? — zapytał funkcjonariusz.
— Jego matkę. Margaret.
— Proszę pani — policjant spojrzał na nią z troską. — W tym domu od dawna nikt inny nie mieszka.
Dwa miesiące później w gazecie lokalnej ukazał się artykuł:
„Zabójstwo w domu Parkerów: żona twierdziła, że jej mąż spał z duchem matki. Policja potwierdziła, że w piwnicy znaleziono szczątki kobiety zidentyfikowane jako Margaret Parker — zmarła 20 lat wcześniej.”
Pod artykułem ktoś dopisał ołówkiem:
„Ona też nie śpi sama.”