Było coś w tej zimie, co sprawiało, że człowiek czuł się jak duch. Mróz zjadał powietrze, a każdy oddech zostawiał za sobą mglisty ślad – jak dowód, że jeszcze się istnieje.
Tego ranka, kiedy dzieciaki wybiegły z autobusu, a śmiech zniknął za drzwiami szkoły, poczułem pustkę. Jakby wraz z nimi wyszło ciepło. Zostałem tylko ja, stary silnik i skrzypienie śniegu pod oponami.
Zawsze robiłem rundkę po autobusie – stary nawyk. Nigdy nie wiadomo, co zostawią: zgubione czapki, zgniecione jabłka, zapomniane zeszyty. Ale tym razem coś było inaczej.
Ciche pociągnięcie nosem.
Zamarłem.
– Hej… – powiedziałem powoli. – Kto tam?
Z tylnego siedzenia wychyliła się drobna głowa. Chłopiec. Osiem, może dziewięć lat. Zbyt chudy jak na ten mróz, z rozpiętą kurtką i oczami większymi niż powinny być.
– Leo… – przypomniałem sobie. – Jesteś z trzeciej klasy, prawda?
Skinął głową. Nie powiedział ani słowa.
– Czemu nie wysiadłeś, mały?
Schował ręce za plecy. Milczał. W końcu wyszeptał:
– Nie mogę.
– Jak to – nie możesz?
– Bo… – zawahał się. – Bo mama mówiła, że dziś nie mam wracać.
Coś ścisnęło mnie w środku.
– Leo, jesteśmy w szkole, nie w domu. – Uśmiechnąłem się, próbując rozluźnić atmosferę. – Mama pewnie miała na myśli coś innego.
Ale wtedy wyjął ręce zza pleców.
Trzymał małe, różowe rękawiczki. Zbyt małe, żeby były jego. I zbyt znajome.
Znałem je. To były rękawiczki Marcy. Te z kotkami, które jej mama kupiła na święta.
– Skąd to masz? – zapytałem ostrożnie.
– Leżały przed domem – powiedział. – W śniegu. Mama powiedziała, że nie mogę o tym mówić nikomu.
Nagle coś w jego głosie pękło. Zaczął drżeć.
– Ale Marcy już nie było…
Serce mi zamarło.
– Co znaczy „nie było”?
– Mama kazała mi siedzieć cicho – wyszeptał. – Powiedziała, że jeśli powiem komuś, to… wrócą po nas.
Nie pamiętam, jak zadzwoniłem po policję. Jak powiedziałem im, że jedno z moich dzieci może być w niebezpieczeństwie. W głowie miałem tylko śmiech Marcy z wczoraj. Ten mały głosik, który mówił: „Jesteś taki głupi, Gerald!”
Godziny ciągnęły się jak wieczność. Dopiero po południu przyszła wiadomość.
Znaleźli coś.
Dom Harperów stał przy końcu Maple Street – tuż za lasem. Policjanci z taśmami, psy, błyskające światła. Wszystko działo się jak we śnie.
Zostałem w autobusie, patrząc przez szybę. Kiedy wynosili ciało w czarnym worku, nie musieli mówić, kto to był.
Marcy.
Miała zaledwie pięć lat.
Nie mogłem oddychać.
Leo siedział obok mnie, skulony, milczący. W końcu zapytał:
– Czy ona teraz śpi?
Nie umiałem odpowiedzieć.
Następne dni były zamglone. Przesłuchania, pytania, gazety.
„Zaginięcie dziewczynki z Maple Street – makabryczne odkrycie.”
Pisali o wszystkim. O matce Marcy, która ponoć była widziana z nieznanym mężczyzną. O podejrzeniach wobec ojca. Ale najgorsze było to, że dzieci z autobusu przestały się śmiać.
Autobus stał się cichy jak grób.
Leo siedział zawsze sam, z twarzą przy szybie. Policja próbowała go przesłuchiwać, ale milczał. Nikt nie wiedział, co naprawdę widział.
Aż do tamtego piątku.
Było późno, już po lekcjach. Ostatni kurs. Został tylko Leo.
– Hej, mały, wszystko w porządku? – zapytałem, jak zawsze.
Nie odpowiedział. Patrzył prosto przed siebie.
– Słyszałem, że przeprowadzasz się do cioci? – próbowałem. – To dobrze. Nowe miejsce, nowy start.
Wtedy powiedział coś, co zmroziło mi krew.
– Ona mówi, że ty też tam byłeś.
Zamarłem. – Co?
– W nocy. Tam, gdzie Marcy…
– Leo, o czym ty mówisz?
– Mama powiedziała, że widziała cię. Że przyjechałeś autobusem. Że zabrałeś Marcy.
Świat przestał mieć dźwięk.
– Leo… twoja mama się myli. Ja nigdy…
– Ale ja też cię widziałem – przerwał. Jego głos był pusty. – Wysiadłeś z autobusu. Wziąłeś ją za rękę. A potem…
– Dość! – krzyknąłem, aż odbiło się echem.
Leo spojrzał na mnie spokojnie. – Mama mówiła, że wrócisz po mnie.
Silnik autobusu zgasł.
Nie pamiętam, jak znalazłem się na Maple Street. Jak to się stało, że znowu tam pojechałem. Ciemność była gęsta, a światła migotały.
Wysiadłem. Powietrze pachniało spalenizną i śniegiem. Z ruin starego domu Harperów wciąż unosił się dym – ktoś go podpalił poprzedniej nocy.
Wtedy to zobaczyłem.
Na popękanym chodniku, między zgliszczami, leżała pluszowa lalka. Ta sama, którą Marcy zawsze trzymała na kolanach w autobusie.
A obok niej – coś jeszcze. Stare zdjęcie.
Ja. I dziewczynka. Na tle mojego autobusu.
Zamarłem. Przysięgłem, że nigdy takiego zdjęcia nie zrobiono. Ale to byłem ja. Z uśmiechem, z nią na rękach.
W uszach rozległ się głos. Cichy, znajomy.
– Poproś mamę, żeby ci kupiła nowy szalik, Gerald…
Odwróciłem się gwałtownie. Nikogo nie było. Tylko wiatr.
Następnego dnia policja znalazła mój autobus zaparkowany przy lesie. Silnik wciąż pracował, światła paliły się, drzwi były otwarte.
Na siedzeniu kierowcy leżał stary, znoszony szalik.
I kartka z dziecięcym pismem:
„Nie wracaj po nas. Już jesteśmy w domu.”
Do dziś, gdy przejeżdżasz Maple Street zimą i usłyszysz śmiech dzieci, nikt nie wsiada. Ale niektórzy kierowcy przysięgają, że widzieli stary, żółty autobus, sunący przez śnieg.
Za kierownicą siedzi mężczyzna w szaliku.
A w ostatnim rzędzie – dziewczynka z warkoczykami.
I oboje się śmieją.