Eduardo Mendoza, zamożny 52-letni przedsiębiorca, siedział samotnie przy bocznym stoliku w restauracji La Gastronómica. To miejsce było jego azylem – tu nie zadawano pytań, nie plotkowano, po prostu obsługiwano najpotężniejszych ludzi Madrytu.
Na stole stał kieliszek czerwonego wina i elegancko nakryty talerz – nietknięty.
Eduardo miał wszystko, o czym marzą inni: bogactwo, wpływy, sieć hoteli rozrzuconych po całym kraju. Ale sukces był chłodnym towarzyszem. Każdy rok, który oddzielał go od ostatnich dni spędzonych z Carmen, pogłębiał w nim pustkę.
Pięć lat wcześniej, w deszczowy listopadowy wieczór, stracił żonę – i wraz z nią jedyną osobę, która potrafiła uciszyć jego demony.
Sięgnął po kieliszek. Złapał za niego dłoń z pierścieniem: białe złoto, w środku głęboki szafir, otoczony małymi diamentami – rodzinny symbol Mendozów.
Legenda głosiła, że powstały tylko trzy takie pierścienie. Jeden należał do Eduarda, wręczony mu w dniu ślubu. Drugi zaginął bez śladu dwadzieścia pięć lat temu. Trzeci pochowano razem z Carmen.
Wtedy za jego plecami odezwał się niepewny, cichy głos:
– Przepraszam, panie Mendoza, czy mogę dolać wina?
Eduardo uniósł wzrok. Przed nim stała młoda kobieta, nie starsza niż dwadzieścia trzy lata. Ciemne włosy miała upięte w kok, a brązowe oczy lśniły inteligencją. Na identyfikatorze widniało imię Sofía.
– Tak, proszę – odparł Eduardo. Wpatrywał się w nią z niejasnym poczuciem, że już ją kiedyś widział.
Sofía ostrożnie dolała wina, po czym zawahała się. W powietrzu zawisło napięcie.
– Coś się stało? – zapytał uprzejmie.
Dziewczyna ugryzła się w wargę.
– Przepraszam, ale… mogę zapytać o pański pierścień?
Eduardo uniósł brwi.
– O pierścień?
– Tak – kiwnęła głową. – Moja mama ma identyczny.
Serce mężczyzny zamarło.
– To niemożliwe – wyszeptał. – Ten pierścień jest unikatowy. To rodzinne dziedzictwo.
Sofía spuściła wzrok.
– Widziałam go, gdy byłam dzieckiem. Mama mówiła, że dostała go od mojego ojca… ale nigdy nie chciała o nim rozmawiać.
Eduardo odsunął krzesło.
– Jak nazywa się twoja matka?
– Carmen – odpowiedziała cicho.
Kieliszek wysunął mu się z dłoni. Wino rozlało się po obrusie jak krew po białym płótnie.
– Co powiedziałaś?
– Carmen Vega. Pracowała kiedyś w Madrycie… zmarła, gdy miałam siedemnaście lat.
Eduardo zbladł.
– Moja żona też nazywała się Carmen Vega. I… też zginęła – wymamrotał, prawie bez tchu.
– Może to tylko zbieg okoliczności – próbowała uspokoić. – Moja mama nigdy nie mówiła, że była mężatką. Tylko wspominała o wypadku, po którym długo leżała w szpitalu. A potem… nigdy już nie była taka sama.
Eduardo wstrzymał oddech.
– Jaki wypadek?
– Samochodowy – odparła Sofía. – Ale nigdy nie pokazała żadnych dokumentów. I zawsze reagowała lękiem, gdy ktoś wspominał o La Gastronómica.
Mężczyzna odchylił się na krześle. Obrazy z przeszłości wróciły jak błyskawice: roztrzaskane auto, ciało, które sam zidentyfikował… po pierścieniu.
Nazajutrz z samego rana Eduardo pojechał do swego dawnego znajomego, inspektora Moralesa, który prowadził śledztwo w sprawie wypadku.
– Chodzi o moją żonę – powiedział bez wstępów. – Wiem, że wtedy nie powiedzieliście mi wszystkiego.
Morales westchnął.
– Eduardo, to było pięć lat temu. Sprawa zamknięta. Ale… rzeczywiście, były niejasności.
– Jakie?
Policjant wyciągnął z szafy pożółkłą teczkę.
– Ciało zidentyfikowano pośpiesznie. Twarz była zmasakrowana. Rozpoznanie nastąpiło tylko po pierścieniu.
Eduardo pobladł.
– Po pierścieniu…? Jeśli ona miała swój, to jak możliwe, że teraz ja noszę identyczny?
Morales spojrzał na niego poważnie.
– Może nigdy nie pochowałeś swojej żony.
Tego samego wieczoru Eduardo wrócił do restauracji. Sofía była w kuchni.
– Musimy porozmawiać – powiedział, a jego głos drżał.
Usiedli w samochodzie zaparkowanym nieopodal. Eduardo pokazał jej teczkę z aktami sprawy: zdjęcia z wypadku, raport, akt zgonu.
Sofía zbladła.
– To… to moja mama – wyszeptała. – Ale ona wtedy nie zginęła. Powiedziała mi, że po wypadku musiała uciec. Że ktoś chciał ją zabić.
– Kto? – zapytał Eduardo.
– Nie wiem. Mówiła tylko, że jeśli się odnajdzie, „oni” wrócą.
Wtedy Eduardo pojął: ktoś upozorował śmierć Carmen. A ciało należało do innej kobiety.
Dwa dni później otrzymał anonimowy list:
„Jeśli chcesz ją zobaczyć, przyjedź do starego hotelu w Toledo. O północy.”
Serce waliło mu jak młot, gdy wsiadał do samochodu. To był pierwszy hotel, który zbudował z Carmen – teraz opuszczony, zrujnowany.
W środku paliła się pojedyncza świeca.
– Eduardo… – zabrzmiał głos.
Odwrócił się. Stała przed nim Carmen. Blada, wychudzona, ale żywa.
– To… niemożliwe – wyszeptał.
– Nie zginęłam – powiedziała łamiącym się głosem. – Chcieli, żebyś w to uwierzył.
– Kto?!
– Twoi wspólnicy. Ludzie z zarządu. Przejęli firmę, po tym jak „zginęłam”. Wiedzieli, że tylko tak cię złamią.
Eduardo poczuł, jak świat wali mu się na głowę.
Ale wtedy rozległ się huk drzwi. Dwóch mężczyzn wpadło do środka – uzbrojonych.
– Uciekajcie! – krzyknęła Carmen.
Z tyłu rozległ się trzask – Sofía wbiegła przez tylne drzwi. Śledziła ich z Madrytu.
Padły strzały. Eduardo próbował zasłonić Carmen, ale to ona pchnęła go na bok. Gdy opadła, jej ciało przeszył pocisk.
– Nie! – krzyknął Eduardo, chwytając ją w ramiona.
Carmen uśmiechnęła się słabo.
– Teraz wiesz prawdę… Sofía… to twoja córka.
Dziewczyna zalała się łzami.
– Tato…
– Nie zostawiaj nas – błagał Eduardo.
– Już razem jesteście – wyszeptała. – Nie pozwól, by odebrali ci to, co kochasz.
I odeszła. Po raz drugi.
Rok później Eduardo Mendoza zniknął ze sceny biznesowej. Sprzedał swoje hotele, a cały majątek przekazał na fundację, którą założył z Sofíą – Fundación Carmen Vega, pomagającą odnajdywać zaginionych ludzi.
W głównym biurze, za szklaną witryną, spoczywał pierścień z niebieskim szafirem.
Kiedy padało na niego światło, kamień zdawał się pulsować ciepłem – jakby wciąż tlił się w nim uśmiech Carmen.
Eduardo często stawał przed gablotą i szeptał:
– Prawdziwe dziedzictwo to nie ten pierścień… tylko miłość, którą po sobie zostawiłaś.
I wreszcie, po latach hałasu, świat wokół niego znów stał się cichy i spokojny.