— Czy jesteś pewna co do tej sukienki? — głos Kostii brzmiał cicho, niemal błagalnie. Stał pośrodku pokoju, ubrany w najlepszy garnitur, nerwowo bawiąc się idealnie zawiązanym krawatem. Arina nie zwróciła na niego uwagi. Wciąż wpatrywała się w swoje odbicie w dużym lustrze, precyzyjnie i z chirurgiczną dokładnością obrysowując wargi ciemnoczerwoną szminką.
Jedwab sukienki w kolorze ciemnego burgunda oplatał jej sylwetkę, nie pozostawiając niczego wyobraźni, a jednocześnie wyglądał elegancko i powściągliwie. Był to strój dla kobiety, która zna swoją wartość. Strój do walki.
— Co z nią jest nie tak, Kostia? — jej głos brzmiał spokojnie, bez odrobiny złości. To opanowanie przerażało męża najbardziej. Przywykł do jej wybuchów, do kłótni, po których można było się pogodzić, udając, że wszystko jest w porządku. Ale to lodowate, spokojne podejście było dla niego zupełnie nowe.
— No… wiesz, jak jest z mamą. Może uznać, że jest… zbyt odkryta — w końcu znalazł słowo, które nie brzmiało jak bezpośrednie oskarżenie.
Arina skończyła makijaż, odłożyła szminkę i powoli obróciła się do niego. Na jej wargach zagrała subtelna, chłodna uśmiech.
— Twoja mama uznałaby nawet burkę za zbyt odkrytą, gdyby była na mnie. Czy zapomniałeś, co mówiła do cioci Gali w zeszłym tygodniu? Gdy szeptała, tak abyś słyszał, jak „kręcę udami” przed naszym sąsiadem emerytem? Dziadkiem Makarem, który ma osiemdziesiąt dwa lata i ledwo odróżnia mnie od listonosza.
Kostia drgnął, jakby ją uderzył. Pamiętał tę rozmowę. Stał w korytarzu, udając, że szuka kluczy, podczas gdy jego matka na kuchni prowadziła swoją jadowitą transmisję. Wtedy po prostu odszedł do swojego pokoju, a wieczorem powiedział Arinie, by była ponad to.
— Arin, proszę, nie zaczynaj. To jej jubileusz. Pięćdziesiąt pięć lat. Po prostu spędźmy ten wieczór normalnie. Dla mnie. Po prostu nie zwracaj uwagi, dobrze?
„Nie zwracaj uwagi”. Ta fraza stała się motywem przewodnim ich ostatnich dwóch lat. Ignorować, gdy teściowa przy gościach głośno wątpi w jej umiejętności kulinarne. Ignorować, gdy na rocznicę ich ślubu wręcza jej książkę zatytułowaną „Jak zatrzymać męża w rodzinie”. Ignorować nieskończone aluzje, wymowne spojrzenia i jawne kłamstwa, którymi Jeanna Arkadyevna z zapałem dzieliła się wśród całej rodziny. Arina nie zwracała uwagi. Milczała, przełykała, znosiła. Dla niego. Dla Kostii, którego kochała i który za każdym razem patrzył na nią oczami bitym szczeniaczkiem, rozdartym pomiędzy matką a żoną.
Jednak coś się złamało. Miesiąc temu, tydzień temu, a może dziś rano, gdy wybierała tę sukienkę. Spojrzała na siebie w lustrze i nagle zrozumiała, że już nie może. Nie może być „mądrzejsza”, „doroslejsza” i „ponad to”. Szklanka cierpliwości nie tylko się napełniła — jej zawartość zmroziła się, tworząc ostry, lodowy nóż.
— Dobrze, kochany — nagle powiedziała łagodnie. Kostia z ulgą odetchnął. — Nie będę zwracać uwagi na nic. Będę miła i grzeczna. Uśmiechnę się do twoich kuzynki, które uważają mnie za rozwiązłą. Pocałuję twoją matkę i życzę jej długich lat życia.
Podeszła do niego blisko, przesuwając palcem po klapie jego marynarki, poprawiając niewidoczne zagięcie. Chciał ją objąć, przytulić, ale jej ciało było napięte jak struna.
— Dziękuję, kochanie — wyszeptał. — Wiedziałem, że mnie zrozumiesz.
Arina spojrzała na niego. W jej spojrzeniu nie było ani ciepła, ani miłości. Tylko chłodny, jasny wyrachowanie.
— Nawet wznoszę toast. Piękny. Za rodzinę, za uczciwość i wierność. Myślę, że twojej mamie się spodoba.
Chwyciła małą torebkę z toaletki, a w powietrzu uniósł się wyraźny zapach jej perfum. Kostia uśmiechnął się, nie dostrzegając w jej słowach nic poza długo oczekiwanym zawieszeniem broni. Nie wiedział, że Arina idzie na ten jubileusz nie dla ustępstw. Szła na egzekucję. I nie miała zamiaru być ofiarą.
Wnętrze restauracji wybrane przez Jeannę Arkadyevna na swój jubileusz tonęło w złocie i dostojnej, ostentacyjnej przepychu. Powietrze było gęste od mieszanych zapachów perfum, lakieru do włosów i drogich gorących dań. Przechadzało się Arinie duszne, zamknięte, jakby oddychała nie tlenem, a cudzym, skoncentrowanym samouwielbieniem. Nieskończone grono krewnych, większość z których widziała drugi lub trzeci raz w życiu, podchodziło do ich stolika, wręczając jubilatce bukiety i z przklejonymi uśmiechami życzyli zdrowia. Kostia błyszczał, dumnie przedstawiając swoją matkę, przyjmując gratulacje tak, jakby to był jego dzień.
W tej starannie wyreżyserowanej sztuce Arinie przypisano rolę pięknego, ale milczącego akcesorium. Siedziała z idealnie prostymi plecami, odpowiadała na uprzejme uśmiechy takim samym dżentelmenem i czuła na sobie lepki, oceniający wzrok. Oto ciocia Galia, której Jeanna Arkadyevna żaliła się na nią przez telefon, rzuciła szybkie, nieprzychylne spojrzenie na jej sukienkę i od razu coś wyszeptała sąsiadce. Oto żona kuzyna Kostii, przyglądając się Arinie od stóp do głów, demonstracyjnie przesunęła się bliżej swojego męża, jakby broniąc go przed złym wpływem.
Jad, który tak metodycznie wlewała w uszy rodziny teściowa, zrobił swoje. Arina stała się obca. Niebezpieczna. Kobieta o wątpliwej reputacji, którą tolerowano tutaj tylko dzięki Kostii. A on, jej mąż, jej obrońca, nie zauważał tego wszystkiego. A może udawał, że nie zauważa. Był zbyt zajęty rolą idealnego syna, podtrzymując fasadę udanej rodziny, którą tak usilnie budowała jego matka.
Po trzecim gorącym daniu wynajęty konferansjer — pulchny mężczyzna z przesadnie głośnym głosem — uderzył dłonią w mikrofon, wzywając do ciszy.
— A teraz, drodzy przyjaciele, oddajemy głos sprawczyni naszej uroczystości! Naszej niezrównanej, naszej królowej — Jeannie Arkadyevnej!
Rozległy się brawa. Jeanna Arkadyevna wstała z miejsca na czołowej pozycji. W błyszczącej sukience w kolorze szampana rzeczywiście przypominała królową. Objęła zebranych władczym, zadowolonym spojrzeniem, zatrzymując je o sekundy dłużej na Arinie.
— Moi drodzy! Moi bliscy! — jej głos był przystosowany do publicznych wystąpień — głęboki, aksamitny, z nutą dramatyzmu. — Patrząc na was wszystkich, moje serce wypełnia się radością. Czym jest rodzina? Rodzina to nasza twierdza. Spokojna przystań, gdzie zawsze cię zrozumieją i przyjmą. Ale każda twierdza stoi na mocnym fundamencie. A tym fundamentem jest uczciwość. Wierność. Czystość myśli.
Wstrzymała na chwilę, dając słowom wniknąć w świadomość słuchaczy. Arina poczuła, jak Kostia ściska jej rękę pod stołem. Sądził, że to słowa wsparcia. Nie wiedział, że to był gest strażnika, wymagającego od niej milczenia.
— Głównym filarem rodziny są jej kobiety — kontynuowała Jeanna Arkadyevna, a jej głos zyskał stalowe nuty. — To właśnie od ich mądrości, uczciwości i oddania zależy przyszłość naszego rodu. Cieszę się, że w naszej rodzinie wszyscy dzielimy te wartości. I chcę wznieść ten kielich za prawdziwe, nienaruszalne zasady rodzinne! Za wierność i honor!
Rozległy się oklaski, nieco bardziej oszczędne niż na początku. Wiele kobiet spuściło wzrok, a mężczyźni zakaszlnęli nerwowo w pięść. Toast był zbyt bezpośredni, zbyt podobny do publicznego upokorzenia, choć bez imion. Kostia z ulgą odetchnął i uśmiechnął się do Ariny: „Widzisz, wszystko w porządku.”
Jednak konferansjer, który wszedł w fanatyzm, nie miał zamiaru się zatrzymywać.
— Wspaniałe słowa! A teraz posłuchajmy synowej naszej jubilatki! Arina, prosimy!
Kostia się napiął. Wszystkie spojrzenia, ciekawe, złośliwe, wyczekujące, skupiły się na Arinie. Powoli, z niewzruszoną elegancją wstała ze swojego miejsca. Wzięła do ręki kieliszek wina. Na jej wargach zagościł spokojny, niemal czuły uśmiech. Uśmiech osoby, która ma zamiar nie wygłosić przemowy, a nacisnąć czerwony przycisk.
— Droga Jeanno Arkadyevna — zaczęła Arina, a jej głos, czysty i spokojny, łatwo przebił hałas zanikającej sali. Wszelkie rozmowy natychmiast ucichły. Kostia, stojący obok, nieco się rozluźnił, słysząc ten grzeczny, pełen szacunku ton. Z wdzięcznością spojrzał na żonę. Zrobiła to, o co prosił. Była „mądrzejsza”.
Arina trzymała kieliszek w taki sposób, jakby nie trzymała nogi z cienkiego szkła, lecz rękojeści szpady. Jej wzrok był utkwiony w twarzy teściowej.
— Chcę z całego serca podziękować za twoją nieustanną troskę. Za to, że tak bardzo dbasz o reputację naszej rodziny. I moją, w szczególności. Rzadko spotyka się kogoś, kto poświęca tyle czasu i energii na życie swojej synowej.
W sali zapanowało osłupienie. Krewni wymieniali spojrzenia, nie rozumiejąc, czy to ironia, czy szczerość. Jeanna Arkadyevna lekko zmrużyła oczy, jej uśmiech stał się napięty. Poczucie podstępu się pojawiło, lecz jeszcze nie dostrzegała pułapki. Kostia też zamarł, jego czoło zmarszczyła zmarszczka niepokoju.
— Dopiero co powiedziałaś wspaniałe słowa o uczciwości i wierności — kontynuowała Arina, jej głos stał się mocniejszy, przybierając metaliczny odcień. — I nie mogę się z tobą nie zgodzić. To naprawdę najważniejsze. To fundament, bez którego każda rodzina jest tylko domkiem z kart, gotowym się zawalić przy pierwszym powiewie wiatru. Chcę dołączyć się do twojego toastu i wznieść kieliszek za uczciwość. Za tę uczciwość, o której tak lubisz mówić za moimi plecami.
W sali zapanowała niepewność. Goście wpatrywali się w zamarłych w wyrazie twarzy. Kelner zamarł z tacą w dłoniach. Muzyka, grająca w tle, urwała się w pół słowa. I w tej nagle pojawionej gęstej pustce słowa Ariny zabrzmiały z ogłuszającą jasnością. Ponownie zwróciła się do teściowej, a jej słodki uśmiech zamienił się w drapieżny grymas.
— Skoro jesteś tak przekonana, że jestem rozwiązła, opowiedz wszystkim zebranym, z kim właściwie Ty nawychowałaś swojego syna! W końcu sama mi to wygadałaś, będąc pijana, że nie jest od twojego męża!
Czas zatrzymał się. To nie były tylko słowa. To była eksplodująca bomba. Twarz Jeanny Arkadyevna w jednej chwili straciła swój żywy kolor, stając się najpierw purpurową, a potem martwą szarością. Jej usta otworzyły się w bezgłośnym krzyku. Chwyciła się za sobą w okolicy serca, lecz nie od bólu, lecz jakby próbując zatrzymać to, co rwało się na zewnątrz.
Kostia był osłupiały. Patrzył na Arinę, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Jego twarz zamieniła się w maskę przerażenia i całkowitego niezrozumienia. Obok Jeanny Arkadyevna siedział jej mąż, cichy, niepozorny człowiek, zawsze w cieniu swojej władczej żony. Powoli odwrócił głowę, spojrzał najpierw na żonę, potem na Kostię, a w jego oczach odzwierciedliło się opóźnione, brzydkie zrozumienie, przez co wydawało się, że wygląda na dwadzieścia lat starzej.
Arina spokojnie, nie zmieniając wzroku od teściowej, wypiła swoje wino i postawiła pusty kieliszek na stole. Dźwięk szkła uderzającego w obrus był jedynym dźwiękiem w sali.
— W przeciwieństwie do ciebie — dodała z lodowatym spokojem — ja mojemu mężowi jestem wierna.
I tu tamowa zapora pękła. Jeanna Arkadyevna wydała z siebie jakiś gardłowy, dziki dźwięk i, odpychając krzesło, rzuciła się do przodu, przez stół, próbując dotrzeć do Ariny. Jej twarz zniekształciła się z gniewu, zamieniając się w straszną maskę. Nie krzyczała, wyła, machając rękami, próbując złapać wnuczkę za włosy lub twarz. Ale mąż i kuzyn Kostii zdążyli ją złapać, z trudem utrzymując bijącą się kobietę w swoich ramionach. Święto zostało zakończone. Kostia, w końcu wynurzony z odrętwienia, mocno trzymał rękę Ariny. Jego palce były jak stalowe imadło. — Chodźmy stąd — wyszeptał, nie spoglądając na nią. I pociągnął ją do wyjścia, przez zastygnącą tłum gości, obok ruin cudzej rocznicy i kawałków ich własnego życia.
Drogę do domu mieli krótką, ale wydawała się niekończąca. Kostia prowadził samochód, trzymając kierownicę tak mocno, że kostki jego palców wybielały się. Nie spoglądał na Arinę. Jego wzrok był skupiony na uciekającym pod koła szarym pasie asfaltu, ale było oczywiste, że nie widział ani drogi, ani innych samochodów. Cały jego świat zawęził się do przestrzeni kabiny, wypełnionej gęstym, ciężkim milczeniem. Arina siedziała na fotelu pasażera, patrząc przez boczne okno na przelatujące światła nocnego miasta. Nie czuła ani winy, ani żalu. Tylko pustkę i dziwne, niemal fizyczne ulżenie, jakby zdjęto z jej ramion niesamowity ciężar, który niosła przez lata.
Milczenie było gorsze niż jakikolwiek krzyk. Nie było w nim miejsca na spór czy usprawiedliwienia. To było milczenie dwojga obcych ludzi, przypadkowo znalazłych się w jednym samochodzie i jadących w jednym kierunku po prostu z inercji. Podjechali pod swój dom. Kostia zgasił silnik, ale nie śpieszył się, by wyjść. Przez chwilę po prostu siedział, wpatrując się w jeden punkt przed sobą.
— Jesteś zadowolona? — jego głos brzmiał głucho i bez życia, jakby docierał z głębokiej studni. To nie było pytanie, tylko stwierdzenie.
Arina powoli odwróciła do niego głowę. Po raz pierwszy tego wieczoru spojrzała na niego prawdziwie. Na jego wygłodniałą twarz, na zmarszczkę goryczy przy ustach, na wypowiedziane oczy. Nie było w nich gniewu. Tylko pustka.
— To pytanie powinieneś zadać nie mnie, Kostia. Ale swojej matce. I sobie.
— Mojej matce? — chrapliwie zaśmiał się, a w tym śmiechu nie było nic wesołego. — Zniszczyłaś ją. Podeptałaś ją przed całą rodziną. Oblałaś brudami nie tylko ją, ale i mnie. Mojego ojca. Wszystko. Spaliłaś wszystko do zera. Po co? By udowodnić swoją rację?
W końcu zwrócił się do niej, a w jego oczach zobaczyła to, czego bała się najbardziej. Nie nienawiść, a całkowite, totalne wydzielenie. Nie interesowała go prawda w jej słowach. Nie obchodziło go, ile bólu sprawił mu i jej jego własna matka. Jego interesowało tylko to, co widać. Ta piękna, udana obraz, którą dzisiaj bezlitośnie rozerwała w kawałki.
— Nie spaliłam nic, Kostia. Po prostu włączyłam światło w ciemnym pokoju, w którym wszyscy przyzwyczaili się żyć na oślep. To, co widzieliście, nie przypadło wam do gustu. Ale to nie moja wina — jej głos pozostawał równy i zimny. — Ani razu. Ani razu przez te wszystkie lata nie próbowałeś mnie bronić. Prosiłeś mnie, bym milczała, znosiła, była mądrzejsza. Chowając głowę w piasek, podczas gdy twoja matka systematycznie zgniatała mnie w błoto. Wybrałeś najprostsza drogę. A dzisiaj również dokonałeś wyboru. Wyciągnąłeś mnie od stołu nie po to, by uratować mnie przed nią. A po to, by uratować ją przed prawdą.
Każde jej słowo było precyzyjnym i wyważonym ciosem. Nie oskarżała, analizowała. Rozrywała ich martwy związek tutaj, w ciasnej kabinie samochodu, pachnącej skórą i jej perfumami.
— Ona jest moją matką — powtarzał bezmyślnie, jakby to było uniwersalne usprawiedliwienie dla wszystkiego.
— Tak. Jest twoją matką. A ja byłam twoją żoną. I pozwoliłeś jej nas zniszczyć. Długo milczałam dla ciebie. Dziś mówiłam dla siebie.
Patrzył na nią długo, badawczo. Jakby próbował znaleźć na jej twarzy choć cień tej kobiety, za którą kiedyś się ożenił. Ale nie potrafił. Ta kobieta umarła. Od nieskończonych upokorzeń, niewypowiedzianych urazów i jego zdradliwego milczenia.
— Nie zamierzam być dalej twoim mężem — powiedział w końcu, a te słowa zawisły w powietrzu, ostateczne i nieodwracalne, jak wyrok. — Po tym, co zrobiłaś… publicznie upokorzyłaś moją matkę… mnie… Nie będę mógł z Tobą żyć.
Arina nie zadrżała. Spodziewała się tego. Co więcej, sama go do tej decyzji doprowadziła.
— I nie proszę cię o to — odpowiedziała cicho. — Nie zamierzam się z tobą spierać.
Otworzyła drzwi samochodu. Chłodne nocne powietrze wdarło się do wnętrza, rozpraszając resztki ich wspólnego życia. Wyszła, nie oglądając się, i poszła w kierunku wejścia. Kostia jeszcze przez kilka minut siedział w samochodzie, wpatrując się za nią. Nie ruszył się z miejsca, gdy zniknęła za drzwiami. Pozostał sam na sam z ruinami. Z popiołem, na którym nic już nigdy nie wyrośnie…