Mój mąż uważał, że płacenie mojej mamie za opiekę nad naszymi dziećmi to wyrzucanie pieniędzy w błoto. „Powinna się cieszyć, że może spędzać czas z wnukami” – rzucił beztrosko. Ale kiedy zdecydował, że „dla oszczędności” lepiej będzie ją zwolnić, postanowiłam pokazać mu, ile naprawdę jest warta jej pomoc.
Czasami najlepsze lekcje przychodzą dopiero wtedy, gdy ktoś sam doświadczy, jak trudno jest robić to, co dotychczas uważał za oczywiste. Tak właśnie zaczęła się moja historia…
– Potrzebujemy kolejnego dziecka – powiedział Miles pewnego wieczoru, kiedy razem sprzątaliśmy po kolacji. Spojrzał na mnie z entuzjazmem. – Wyobraź sobie Evie z młodszą siostrą lub bratem. Nie byłoby cudownie?
Włożyłam ostatni talerz do zmywarki, starając się zignorować nieprzyjemny ucisk w żołądku.
– Jestem szczęśliwa z Evie. Jest idealna taka, jaka jest.
– No proszę, Jenny – westchnął, wycierając dłonie i obejmując mnie od tyłu. – Zawsze marzyłem o dużej rodzinie. Wiesz, jak samotnie dorastałem jako jedynak… – Ujął moją dłoń i ścisnął ją lekko. – Obiecuję, że będę więcej pomagał. Nie zostawię cię z tym samej.
– Teraz tak mówisz, ale…
– Mówię poważnie! Będę zmieniał pieluchy, wstawał w nocy… Zaufaj mi.
– Tak jak ostatniej nocy, kiedy Evie miała gorączkę?
Zamilkł na chwilę.
– To co innego. Miałem ważny raport do oddania.
– Zawsze masz jakąś wymówkę, Miles.
– Tym razem będzie inaczej – nalegał, przyciągając mnie bliżej. – Chcę, żeby Evie miała rodzeństwo. Proszę…
Powinnam była przewidzieć, że to tylko puste słowa.
Dziewięć miesięcy później na świecie pojawiła się Amber – maleńka, różowa i wymagająca nieprzespanych nocy. A obietnice Milesa rozpłynęły się jak poranna mgła.
– Mam rano ważne spotkanie – mruczał, przewracając się na drugi bok, kiedy Amber płakała w środku nocy.
– Muszę się skupić na prezentacji – mówił, gdy lawirowałam między rozdrażnionym niemowlęciem a dwuletnią Evie, domagającą się uwagi.
– Mamusiu, na rączki! – prosiła Evie, gdy próbowałam jednocześnie karmić Amber piersią i mieszać zupę.
– Za minutkę, kochanie – powtarzałam, choć serce pękało mi na widok jej smutnej miny.
Moja mama, Wendy, szybko zauważyła, jak bardzo się męczę. Czasami wpadała do nas zaraz po swojej zmianie w szpitalu, jeszcze w pielęgniarskim fartuchu, żeby choć na chwilę odciążyć mnie od obowiązków.
– Jennifer, skarbie, pozwól mi pomóc – powiedziała pewnego dnia, widząc mnie kompletnie wyczerpaną. – Mogłabym przejść na wcześniejszą emeryturę i zajmować się dziewczynkami, kiedy ty i Miles pracujecie.
– Mamo, nie mogę cię o to prosić… Przecież kochasz swoją pracę.
– Nie musisz prosić. Sama to proponuję – uśmiechnęła się łagodnie, biorąc Evie na ręce. – Poza tym, co jest ważniejsze od rodziny?
– Jeśli miałabyś zrezygnować z pracy, musielibyśmy ci płacić – powiedziałam stanowczo. – To byłoby uczciwe.
– Trzy tysiące miesięcznie wystarczy – zaproponowała. – Mniej niż kosztowałby żłobek, a ja będę dodatkowo gotować i sprzątać.
Kiedy powiedziałam o tym Milesowi, jego reakcja była natychmiastowa.
– Trzy tysiące? Za opiekę nad własnymi wnukami?!
– Rezygnuje z kariery dla nas, Miles.
– To się nazywa emerytura, Jenny. Ludzie robią to cały czas.
Z czasem pojawiły się kąśliwe uwagi.
– Fajnie tak dostawać pieniądze za zabawę z wnukami – mruknął, kiedy mama nie patrzyła.
– Za tę kwotę dom mógłby być czyściejszy – narzekał, mimo że Wendy radziła sobie ze wszystkim sama.
Aż pewnego dnia, będąc w pracy, usłyszałam coś, co wstrząsnęło mną do głębi.
– To absurd – mówił Miles przez telefon, myśląc, że już się rozłączyłam. – Trzy tysiące miesięcznie? Powinna być wdzięczna, że spędza czas z wnukami.
Chwilę później zwrócił się do mojej mamy:
– Wendy, doceniamy twoją pomoc, ale doszliśmy do wniosku, że… najlepiej będzie, jeśli poszukasz czegoś innego.
– Co? – jej głos zadrżał.
– Szczerze mówiąc, płacenie ci przestało być opłacalne.
W ciszy odłożyła łyżeczkę, a potem wyszła.
Gdy wróciłam do domu, mamy już nie było.
– Jak mogłeś jej to zrobić?! – rzuciłam wściekła.
– Oszczędzamy pieniądze – odparł obojętnie.
– Zobaczymy, ile naprawdę zaoszczędzisz – odpowiedziałam zimnym tonem.
Koszty żłobka były wyższe, dzieci ciągle chorowały, a w domu panował chaos.
Punktem kulminacyjnym był dzień, w którym Miles spóźnił się po dzieci i musiał zapłacić karę.
– Siedemdziesiąt pięć dolarów?! To rozbój!
– Może powinniśmy zadzwonić do mamy? – zapytałam z niewinnym uśmiechem.
– Dobrze – burknął. – Niech wróci. Za te same pieniądze.
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
– Już nie jest dostępna. Teraz pracuje u Andersonów. Płacą jej cztery tysiące trzysta dolarów. I ją doceniają.
Tydzień później pojechałam na „delegację”, zostawiając Milesa samego z dziećmi.
Po dwóch dniach błagał mnie o pomoc.
Gdy wróciłam, siedział na kanapie, wyczerpany, z podkrążonymi oczami i włosami w nieładzie.
– Twoja mama to święta – wyszeptał.
– O?
– Byłem idiotą. Przeproszę ją. Zapłacę więcej. Proszę, żeby wróciła.
Mama zgodziła się na spotkanie.
– Wendy, byłem okropny – przyznał skruszony. – To nie była kwestia pieniędzy. To brak szacunku. Wiem to teraz.
Spojrzała na niego spokojnie.
– Dobrze, że w końcu to rozumiesz.
– Błagam, wróć. Będziemy cię traktować profesjonalnie. Bo tym jesteś.
Zastanowiła się przez chwilę.
– Podpiszemy umowę – oznajmiła. – Urlop, dni chorobowe, wszystko.
Miles kiwnął głową.
– Cokolwiek zechcesz.
Czasami najlepsza lekcja to pozwolić komuś samemu zobaczyć, jak cenne jest to, co wcześniej uważał za oczywiste.