Mój mąż stanowczo odmówił zakupu nowej pralki, nalegając, żebym wszystko prała ręcznie – bo obiecał swojej mamie sfinansować wakacje.

Advertisements

Po sześciu miesiącach od porodu byłam na granicy wyczerpania – a mój mąż powiedział, żebym prała ręcznie. Nie spodziewał się, co zrobię w odpowiedzi…

Advertisements

Miałam nadzieję, że Billy zrozumie, przez co przechodzę. Że zauważy, jak wygląda nasze życie odkąd na świecie pojawiło się dziecko. Ale kiedy nasza pralka się zepsuła, a ja – otoczona stertą ubranek, z opuchniętymi dłońmi i ledwie otwartymi oczami – powiedziałam mu, że musimy kupić nową, usłyszałam tylko:

– Wiesz, ludzie kiedyś wszystko prali ręcznie. Dali radę. Ty też dasz.

Advertisements

Poczułam się jakby ktoś spoliczkował mnie słowem. Przez sześć miesięcy żyłam w niekończącym się cyklu: karmienie, przewijanie, sprzątanie, gotowanie i – o tak – pranie. Góra ubranek rosła z każdą godziną.

Kiedy pralka odmówiła posłuszeństwa, wiedziałam, że nie dam rady bez niej.

Wrócił z pracy, rzuciłam od progu:

– Pralka nie działa. Trzeba kupić nową. Natychmiast.

Ale Billy nawet nie oderwał wzroku od telefonu.

– Nie w tym miesiącu – mruknął. – Obiecałem mamie, że sfinansuję jej urlop. Zresztą, serio, to tylko kilka tygodni. Dasz radę.

Kilka tygodni?! Bez pralki, z niemowlakiem, z codziennym praniem i obowiązkami? Ale zamiast krzyczeć, zamiast płakać – westchnęłam i zaczęłam prać ręcznie.

Dzień po dniu.

Miska za miską, kocyk po śliniaku, body po piżamce. Woda była zimna. Mydło wysuszało dłonie. Plecy bolały jak po godzinach na siłowni. Paznokcie łamały się, skóra pękała. A Billy? Wracał, jadł, siadał przed telewizorem. Jakby nic się nie działo.

Nie pytał. Nie zauważał.

Aż pewnego wieczoru, po kolejnej rundzie ręcznego prania, usiadłam koło niego i masowałam swoje poranione dłonie.

– Co z tobą? – zapytał znudzony.

– Co ze mną?! – powtórzyłam zdziwiona.

– No, wyglądasz na zmęczoną.

Zmęczoną?!

W tamtej chwili coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że nic do niego nie dotrze, dopóki sam nie poczuje tego, co ja.

Nazajutrz, przygotowując jego lunch, wpadłam na pomysł.

Zamiast obiadu do pudełka wrzuciłam… kamienie. Tak, prawdziwe kamienie. Dołożyłam liścik:

„Ludzie kiedyś polowali, rozpalali ogniska i gotowali sami. Miłego dnia.”

Zamknęłam pudełko, pocałowałam go w policzek i posłałam do pracy z uśmiechem.

12:30. Telefon zadzwonił. Wpadł do domu jak burza.

– CO TO MA BYĆ?! – ryknął, rzucając pudełkiem o blat.

Odwróciłam się powoli od zlewu.

– Coś się stało, kochanie?

Podniósł liścik i zadrżał z wściekłości.

– Czyś ty oszalała? Otworzyłem to przy wszystkich!

Skrzyżowałam ręce i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Przykro mi. Chciałam tylko przypomnieć, że ludzie kiedyś radzili sobie inaczej. Sama przecież ostatnio często to słyszę.

Zamilkł. Patrzyliśmy na siebie długo. A potem cicho, niemal szeptem powiedział:

– Zrozumiałem.

Następnego dnia wrócił do domu… z nową pralką. Bez słowa. Bez tłumaczenia.

I to wystarczyło. Bo wreszcie usłyszał mnie bez krzyku.

Advertisements