Wyciągając z piekarnika lekko przypalone kotlety, usłyszałam słowa, które na zawsze rozcięły moją codzienność jak nóż.
— Twój termin się skończył. Chcę rozwodu — powiedział Bartek, odsuwając talerz, jakby komentował pogodę albo nową stawkę VAT. Stałam w miejscu z drewnianą łopatką w ręku, wpatrzona w żałośnie wygięty kaktus na parapecie, który wyglądał, jakby potakiwał: „Tak, to koniec.” Miałam czterdzieści siedem lat. Spędziliśmy razem dwie dekady. Marek, nasz syn, był już dorosły, studiował w innym mieście. Kredyt na mieszkanie był prawie spłacony. A on po prostu… wyszedł z naszej historii.
W tamtej chwili wszystko wokół straciło kolor, jak scena z jakiegoś starego, przygnębiającego serialu. Pomyślałam bezsensownie: „Może da się jeszcze uratować te kotlety. Odciąć spaloną część…” Dziwne, jak człowiek w dramatycznych chwilach trzyma się najprostszych rzeczy.
Związek cichł od dawna
Od miesięcy dzieliła nas cisza. Bartek wracał późno z pracy, w weekendy zasłaniał się raportami i projektami, ja zaszywałam się w swojej biurowej rutynie. Wieczorami głaskałam Myszkę, naszą kotkę, a my ledwie wymienialiśmy słowa. „Kup mleko.” „Zapłać rachunki.” „Kto dziś zmywa?” Mur między nami był już wtedy niemal nie do przeskoczenia.
Marek wpadł latem na kilka dni. Plany na grilla się rozpadły — pogoda, zmęczenie, wymówki. Patrzyłam na naszego syna i wiedziałam, że i on czuje: coś między nami zgasło. Ale że Bartek tak po prostu wypowie „Twój czas minął”? Tego nie przewidziałam.
Pęknięcia, które ignorowałam
Wszystko psuło się po trochu. Kiedy zlew się zatkał i poprosiłam hydraulika, Bartek warknął: „To sprawa dla mężczyzny.” Tylko że on wieczorami nic nie robił. Chciał mnie tylko upokorzyć. A potem, gdy sąsiadka z uśmiechem zapytała, kiedy rocznica, spojrzeliśmy na siebie jak obcy — oboje zapomnieliśmy. Nawet nie udawaliśmy, że nas to zaskoczyło.
A potem nadszedł ten wieczór. Rozwód. Bez uniesień, bez krzyków. Po prostu oznajmił, że to koniec.
Samotna noc
Spałam na starej kanapie w pokoju, gdzie oglądałam kiedyś komedie. Myszka mruczała przy moich stopach. Bartek zamknął się w sypialni. Rano parzyłam kawę i patrzyłam na zakurzony kaktus, który nie kwitł od lat. Zastanawiałam się, czy jeszcze coś można w tym domu odratować. Ale nie miałam już siły.
W pracy nie mogłam się skupić. Dokumenty, cyfry, ludzie grający w Scrabble — wszystko wydawało się nierealne. Zadzwoniłam wieczorem do Marka:
— Tata chce rozwodu — powiedziałam bez emocji.
Cisza. Potem spokojny głos syna:
— Wiedziałem, że to się zbliża. Jeśli będziesz miała ciężko, pamiętaj — jestem po twojej stronie.
Teściowa i jej diagnoza
Następnego dnia zadzwoniła matka Bartka. Zazwyczaj pytała o gołębie na balkonie. Teraz zaczęła bez ceregieli:
— Słyszałam, że się rozwodzicie? Co się stało? Przecież rodziny się nie zostawia tak po prostu!
Chciałam się bronić, ale zrezygnowałam. W jej oczach zawsze byłam tą, która nie dość się stara. Mimo że już od lat żyje na wsi, z wnukami brata, nadal miała pewność, że to ja zawiniłam.
Bez emocji
W sobotę Bartek usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole. Stary zegar z kukułką nie działał od lat — jak nasze małżeństwo. Bartek mówił cicho, rzeczowo. Żadnych emocji. „Zostaniesz w mieszkaniu. Ale proszę o połowę wartości.” Czułam się jak w biurze, nie jak w kuchni, w której spędziliśmy pół życia.
Odpowiedziałam:
— Dobrze. Skoro tak ma być — niech będzie rozwód.
A potem przyszła ulga. Lekka. Prawdziwa. Przerażająca i kojąca zarazem.
W domu mamy
Pojechałam do mamy. Wszystko było jak zawsze: filiżanka z lat 90., skrzypiące krzesło, zapach domowego kompotu. Mama powiedziała:
— Może się jeszcze pogodzą… My z twoim ojcem też prawie się rozeszliśmy.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale zamilkłam. Patrzyłam za okno. Pod blokiem stał bezlistny krzew bzu, który pamiętałam z dzieciństwa. Zimą wyglądał na martwy, ale wiosną zawsze rozkwitał.
Nie wiem, czy chciałam jeszcze ratować to, co obumarło. Może wcale nie.
Nowy pąk
Wróciłam do mieszkania — Bartek zabrał swoje rzeczy. Przeszłam przez puste pokoje i spojrzałam na kaktusa. Był pochylony… ale na jednej z jego gałązek pojawił się mały, biały pąk. Zamrugałam. „On naprawdę kwitnie…”
To był drobiazg. A jednak — poruszył mnie głębiej niż cokolwiek w ostatnich miesiącach.
Dwa dni później Marek zadzwonił z pytaniem, czy wszystko w porządku. Odpowiedziałam:
— Będzie. Jeszcze nie wiem jak, ale będzie.
Czułam w jego głosie wsparcie. Wystarczyło.
Czas na zmiany
Wzięłam kilka dni wolnego. Wyrzuciłam stare papiery, posprzątałam szafki, przesadziłam kaktusa. Codzienność stała się spokojniejsza. Zgłosiłam się na kurs prawa jazdy. Zaczęłam szukać zajęć jogi. Zrobiłam plan, by pomalować domek na działce mamy. Zaczęłam oddychać.
Sąsiadka spotkała mnie przy windzie:
— Gdzie to się tak spieszymy?
— Na jazdy — uśmiechnęłam się.
— I bardzo dobrze. Trzeba w końcu jeździć przed siebie.
I ruszyłam. Na podwórku było szaro, mokro. Ale w środku mnie… coś rosło. Coś delikatnego i upartego jak biały pąk na starym, zapomnianym kaktusie. I nagle wiedziałam — jeśli on mógł zakwitnąć, to ja też mogę.