— „Wyrzuć go jak najszybciej!” — powiedziała o moim kocie, który był ze mną przez dziesięć lat i stał się częścią mojego życia.

Advertisements

— Wyrzuć go wreszcie! — powiedziała, patrząc na mojego kota, z którym przeżyłem dekadę życia.

Advertisements

Jeszcze kilka miesięcy temu myślałem, że to będzie początek czegoś pięknego. Kinga i ja byliśmy razem od prawie roku, a nasza relacja wydawała się dojrzała, stabilna, pełna ciepła. Zaproponowałem jej wspólne mieszkanie. Marzyło mi się domowe zacisze, w którym będziemy we troje — ona, ja i Filemon.

Filemon był czymś więcej niż kotem. Był częścią mojego życia, świadkiem moich wzlotów i upadków. Przywiozłem go do siebie, gdy miałem dwadzieścia parę lat, zostawiając rodzinne miasto i zaczynając życie od zera. Gdy świat walił mi się na głowę, Filemon był. Gdy wracałem późno, czekał pod drzwiami. Spał przy mnie, gdy nie mogłem zasnąć. Mruczał, kiedy nie miałem siły mówić. Był lojalny i cichy. Mój towarzysz, mój dom.

Advertisements

Na początku Kinga nie miała z tym problemu. Czasem pogłaskała kota, powiedziała, że „uroczy, choć trochę wyniosły”. Myślałem, że naprawdę go zaakceptowała. Myliłem się.

Po miesiącu wspólnego mieszkania zaczęły się kłopoty. Kaszel, katar, łzawiące oczy, duszność. Kinga chodziła po mieszkaniu, trąc nos, marudząc, że coś jej „nie służy”.

W końcu poszliśmy do alergologa. Diagnoza była jasna: silna alergia na sierść kota. Stały kontakt z alergenem może być niebezpieczny — wyjaśnił lekarz, patrząc na mnie ponad okularami.

Czułem, jakby ktoś uderzył mnie w klatkę piersiową. W głowie szumiało. Próbowałem racjonalizować — może oczyszczacz powietrza, może specjalne leki? Przecież są sposoby.

Ale kiedy tylko wróciliśmy do domu, Kinga od razu postawiła sprawę jasno.

— No to co? Kiedy pozbędziesz się kota?

Zamarłem. Spojrzałem na nią, szukając w jej twarzy żartu, ironii, czegokolwiek.

— Słucham?

— Przecież wiesz, że nie mogę z nim dalej mieszkać. Męczę się! To chyba jasne, że on musi odejść.

Nie powiedziała „oddaj”, „znajdź mu dom”, „zrób coś”. Powiedziała: „pozbądź się”. Jakby chodziło o worek śmieci, nie o istotę, z którą dzieliłem życie.

Milczałem. W głowie kłębiły się myśli. Jeszcze wczoraj rozważałem, by poprosić rodziców o tymczasową opiekę nad Filemonem, dopóki nie znajdziemy rozwiązania. Ale teraz… coś się zmieniło.

— Jeśli ktoś ma odejść, to nie on — powiedziałem cicho.

Zamarła. A potem zaczęła się pakować. Bez krzyku, bez słów. Po prostu wyszła.

Zostałem sam. A raczej — z Filemonem. Leżał obok mnie tego wieczoru, jak zawsze. Spokojny, cichy. Jakby wiedział, że teraz znów jesteśmy tylko we dwóch. Tylko że to „tylko” nagle brzmiało jak „aż”.

Długo myślałem o tym wszystkim. O tym, jak łatwo ludzie potrafią wymagać od nas wyrzeczeń. Jak próbują zmieniać nasze życie pod własną wygodę, nie pytając, co to dla nas znaczy. Filemon nie mówił, nie stawiał warunków. Był. Po prostu był. I to wystarczyło.

Nie żałuję. Czasem to, co boli najbardziej, staje się oczyszczeniem. Bo miłość, prawdziwa miłość, nie stawia warunków „ja albo on”. Prawdziwa miłość szanuje to, co dla drugiej osoby ważne.

Dziś znów mieszkamy we dwóch. I wiecie co? Jest dobrze. Bo wiem, że kiedy znów zapukają do mojego serca, zaproszę tylko kogoś, kto najpierw pogłaszcze Filemona.

A dopiero potem mnie.

Advertisements

Leave a Comment