— Przeżyjemy razem całe życie, do samego końca — wyszeptał Radosław, gdy razem z Marią składali wniosek w urzędzie stanu cywilnego.
— I w szczęściu, i w cierpieniu? — zapytała z uśmiechem, patrząc mu głęboko w oczy.
— I w szczęściu, i w cierpieniu — potwierdził, obejmując ją mocniej.
— A nie znudzę ci się przez te wszystkie lata? — dopytała zalotnie, przekrzywiając głowę.
— Jak mogłabyś mi się znudzić, skoro kocham cię bardziej niż własne życie? — zaśmiał się. — Raczej boję się, że to tobie może się znudzić moje ciągłe towarzystwo.
— Ja bym chciała, żebyś zawsze był przy mnie — wyszeptała, całując go lekko. — Chcę z tobą zasypiać, budzić się, gotować ci śniadania, czekać wieczorami, spędzać razem wszystkie dni.
Maria, świeżo po ukończeniu pedagogiki, pracowała jako nauczycielka wczesnoszkolna. Marzyła, by wracać do domu przed mężem i zajmować się domem, zanim on skończy pracę. Radosław z kolei planował założyć własną firmę i zapewnić im dostatnie życie.
— Jeszcze trochę popracuję, potem otworzę firmę budowlaną — mówił z pasją. — Będę budował domy, a dla nas stworzę ten najpiękniejszy. A potem… dzieci!
— Ile ich będzie? — zapytała Maria z figlarnym błyskiem w oku.
— Dużo! Jak u mojej babci. Ojciec miał cztery siostry i dwóch braci, i wszyscy byli ze sobą bardzo blisko.
— Masz wspaniałą rodzinę — uśmiechnęła się ciepło Maria.
Rodzice Radosława, gdy dowiedzieli się o jego zamiarach, zorganizowali przyjęcie i zaprosili całą rodzinę. Przyjęli Marię jak własną córkę, a ona poczuła, że od zawsze do nich należała.
Po ślubie pojechali w podróż poślubną, a po powrocie ciotka Radosława udostępniła im swoje mieszkanie — wyjeżdżała na kilka lat za granicę. W tym czasie Radosław zrealizował swój plan — otworzył firmę i zaczął budować dom. Niedługo później Maria oznajmiła, że jest w ciąży.
— Muszę skończyć chociaż tymczasowy dom, zanim dziecko przyjdzie na świat — zapowiedział. — Urządzimy go razem.
— A skąd wiesz, że to będzie chłopiec? — zapytała z uśmiechem.
— Po prostu wiem! — odparł z dumą. — Ale tak naprawdę… wszystko jedno. Byle było zdrowe.
Jednak ciąża okazała się trudna. Maria spędzała więcej czasu w szpitalu niż w domu. Każde wyjście kończyło się szybkim powrotem na oddział.
— Po co ci taki problem? — mówiła jej koleżanka, Marlena. — Jak dziecko jest zagrożone, to może lepiej je… no wiesz. Sama moja babcia mawiała, że ratowane dzieci to nie dzieci.
— Marlena, jak możesz tak mówić?! — oburzyła się Maria. — To nasze dziecko. Kochamy je, niezależnie od wszystkiego.
— Zrób, jak chcesz. Ale pamiętaj: jak facet zobaczy problemy, to zniknie. Twój Radosław na pewno już się rozgląda.
Maria przestała z nią rozmawiać.
W końcu nadszedł dzień porodu. Był trudny. Chłopiec urodził się bardzo słaby i trafił prosto do intensywnej terapii. Maria płakała, a Radosław był przy niej cały czas, opłacił najlepszą salę, nie opuszczał jej ani na chwilę.
Dwanaście dni później lekarze przekazali najgorszą wiadomość — dziecko zmarło.
Maria się załamała. A jakby tego było mało, lekarz oznajmił, że ciąża była ogromnym ryzykiem i lepiej, by więcej nie próbowała.
— I co teraz? — wyszeptała do męża, nie powstrzymując łez. — Po co ci taka żona jak ja?
— Przestań — objął ją mocno Radosław. — Kocham cię. Zawsze będę przy tobie.
— Ale jak żyć bez dziecka? Jak oddychać?
Po pogrzebie Maria oznajmiła, że wraca do rodziców.
— Nie — odpowiedział stanowczo Radosław. — Wracamy do domu.
Zamieszkali w prowizorycznym domku, który Radosław zbudował. Maria zamknęła się w sobie, zrezygnowała z pracy, odmawiała kontaktu z bliskimi. Marlena często przychodziła, zatruwając jej myśli.
— Odejdziesz od Radosława. Prędzej czy później i tak cię zostawi. Znajdzie kogoś, kto urodzi mu dzieci. Po co się oszukujesz?
Maria w końcu wyprosiła ją z domu.
Tego dnia krzyczała tak, że Radosław usłyszał ją na budowie i przybiegł. Chciał ją ratować. Ale ona mówiła, że nie zasługuje na miłość.
Czas mijał. Maria niknęła w oczach, lekarze byli bezradni. Żadne leki nie pomagały. Tylko fantazje, w których widziała siebie z dziećmi, dawały jej chwilową ulgę.
I wtedy przyszła Marlena. Z rozmowy, którą Maria podsłuchała, wynikało coś strasznego.
— Albo ten wrak, albo ja! — krzyczała Marlena do Radosława. — Jestem w ciąży. Wybieraj!
Radosław był zszokowany. Nie zaprzeczył. Potem, w rozmowie z Marią, wyznał, że rzeczywiście raz się zapomniał. Że nie chciał, że żałuje, że był samotny. Że to Marlena go uwiodła. Ale kocha tylko ją, Marię. I nie potrafi żyć inaczej.
Maria wyrzuciła go.
Następnego dnia Radosław pojechał do Marleny. Ale nie po to, by z nią być.
— Jedziemy do szpitala. Chcę dowodu, że jesteś w ciąży.
— Oszalałeś?! — próbowała się wykręcić.
— Albo badanie, albo wszystko, co powiedziałaś, to kłamstwo.
Wtedy Marlena wybuchła. Przyznała się. Nie była w ciąży. Nigdy nie była. Chciała odegrać się na Marii — za dawnego chłopaka, za szkołę, za to, że zawsze była „ta lepsza”.
Radosław wybiegł, nie słuchając już dalej. W kwiaciarni kupił bukiet róż — tych samych, które Maria kochała.
Wrócił do domu i… oniemiał. Maria stała w kuchni, ubrana jak dawniej, z błyskiem w oku.
— Przepraszam — powiedziała, rzucając mu się w ramiona. — Byłam zaślepiona bólem. Ale chcę to wszystko naprawić. Jeśli chcesz odejść, zrozumiem. Ale ja chcę jeszcze spróbować.
Wtedy Radosław pokazał jej nagranie z rozmowy z Marleną.
Maria słuchała, z dłoniami przy twarzy, niedowierzając.
— Wybaczysz mi? — zapytał cicho.
— Już wybaczyłam. I chcę znów żyć. Dla ciebie. Dla nas. Dla domu, który zbudowałeś. I dla dzieci, które… kto wie? Może jeszcze do nas przyjdą.
Radosław uśmiechnął się pierwszy raz od miesięcy. Wiedział już, że wszystko będzie dobrze.