„Albo ja, albo kot” — powiedziała. A ja wybrałem serce.
Wszystko zapowiadało się pięknie. Po ośmiu miesiącach związku z Kingą postanowiliśmy zamieszkać razem. Byliśmy zakochani, zgrani, śmialiśmy się z tych samych rzeczy. Marzyliśmy o wspólnym życiu pod jednym dachem. Plan był prosty: ja, Kinga i Filemon — mój kot, mój towarzysz od dekady.
Filemon był ze mną, zanim jeszcze miałem cokolwiek. Gdy wyprowadziłem się z domu rodzinnego, wziąłem go ze sobą. Przez lata był moim codziennym punktem odniesienia. Towarzyszył mi w samotnych wieczorach, mruczał przy uchu w smutne poranki, czekał pod drzwiami po trudnych dniach. Był nie tylko zwierzakiem. Był rodziną. Domem.
Na początku Kinga zachowywała się jakby Filemon jej nie przeszkadzał. Nawet czasem go głaskała, rzucając: „Ale z niego słodziak”. Cieszyło mnie to — myślałem, że naprawdę się dogadamy. Ale po kilku tygodniach zaczęło się coś zmieniać.
Zaczęła kichać. Kaszleć. Łzawiły jej oczy. Pojawiały się bóle głowy. Martwiłem się. Zabrałem ją do alergologa. Diagnoza była jednoznaczna: silna alergia na kocią sierść.
— Ale przecież wcześniej nic jej nie było! — próbowałem dociekać.
Lekarz był spokojny, rzeczowy:
— Tak to bywa. Alergen działał sporadycznie, więc objawy były znikome. Teraz ma z nim kontakt codziennie. To się kumuluje.
Nie wiedziałem, co zrobić. Czułem się rozdarty. Kinga była dla mnie ważna. Ale Filemon był ze mną od zawsze. Był w moim życiu wtedy, gdy nikt inny nie był. Czy miałem teraz… się go pozbyć?
Rozważałem oddanie Filemona na jakiś czas rodzicom. Szukałem kompromisu. Chciałem dać Kindze komfort. Ale zanim zdążyłem podjąć decyzję, wszystko się rozsypało.
Ledwie weszliśmy do mieszkania, a ona — nawet nie zdjęła płaszcza — rzuciła chłodno:
— Więc? Kiedy się go pozbędziesz?
Zamarłem. To jedno zdanie… te słowa… zabrzmiały jak rozkaz, nie jak prośba. Jakby mówiła o czymś bezwartościowym. O problemie do usunięcia.
— Co masz na myśli? — zapytałem cicho. — Możemy to przegadać. Przecież są inne opcje…
— Nie mam siły na rozmowy — przerwała. — Nie mogę oddychać. Chcesz, żebym się udusiła?
W tamtej chwili coś we mnie pękło. Już nie chodziło o alergię. Chodziło o to, że dla niej Filemon był tylko przeszkodą. Nie widziała w nim istoty. Tylko „coś”, co przeszkadza w wygodnym życiu.
Spojrzałem na nią. I spokojnie powiedziałem:
— Jeśli ktoś ma wyjść… to nie będzie Filemon.
Stała bez ruchu przez moment. Potem bez słowa zaczęła się pakować. Kilka godzin później nie było po niej śladu.
Zostałem sam. Z Filemonem.
Najpierw poczułem pustkę. Ale potem… ulgę.
Zrozumiałem, że ktoś, kto żąda od ciebie wyrzeczenia się kogoś, kto był przy tobie zawsze, nie rozumie, czym jest prawdziwa bliskość. Nie szuka związku. Szuka wygody.
Tak, mogłem próbować inaczej. Szukać rozwiązań. Tylko po co? Żeby za chwilę usłyszeć: „Pozbądź się jeszcze tego, i tamtego, i tego też…”?
Tego wieczoru siedziałem przy oknie z kubkiem herbaty w dłoni. Filemon wskoczył obok, wtulił się i zaczął mruczeć. Jakby chciał powiedzieć: „Jestem. I będę”.
I zrozumiałem, że nie jestem sam. Że nie każda miłość zasługuje, by dla niej poświęcać to, co najcenniejsze.
Dziś znów mieszkamy razem — ja i Filemon. Może kiedyś pojawi się ktoś, kto nie będzie widział w nim problemu, tylko część mojego świata. A może nie. W każdym razie wiem jedno:
Miłość nie wymaga, byś porzucał tych, którzy byli przy tobie, zanim przyszedł „ktoś nowy”.