Kiedy Marina zobaczyła twarz dyrektora, serce zamarło jej z goryczą, którą znała aż za dobrze. Nie było w niej już ani krztyki zaskoczenia. Wciąż widziała w nim to samo, co przed laty — przeciętność i pychę. Dawno temu, zanim życie przewróciło się jej do góry nogami, była jego mentorką. Wtedy był jeszcze świeżym rezydentem. Niezdolnym, niezaangażowanym i — co gorsza — zupełnie nieświadomym tego, jak bardzo nie pasuje do tego zawodu.
Już wtedy nie owijała w bawełnę. Mówiła mu prawdę wprost, nawet jeśli bolało. Teraz patrzyła, jak rozsiada się w fotelu jak nadmuchany paw — z brzucholem wystającym zza biurka, żółtymi zębami i twarzą człowieka, który pomylił karierę z tłustą rutyną.
— Pani Marino — zaczął, odchylając się w krześle jak król we własnym pałacu. — Oboje wiemy, że nie powinna się tu znaleźć. Ja bym pani nie zatrudnił. Ale zrobię to. Dla zabawy. Dla własnej satysfakcji.
Nie drgnęła. Nie dała mu tej przyjemności.
— Słusznie. Lubi pan mieć ostatnie słowo. — Jej głos był chłodny, ale spokojny.
— Lekarzem pani już nie będzie. Pielęgniarką też nie. Ale sprzątaczką? Czemu nie. Może być od zaraz — oznajmił z uśmiechem, który był bardziej obelgą niż grzecznością.
— Spodziewałam się tego — odparła, czując, jak coś w niej pęka. Ale nie dała tego po sobie poznać.
— Z takim życiorysem powinna mi pani jeszcze podziękować.
— Dziękuję. Kiedy mogę zacząć?
— Idźcie do oddziałowej. Ona was wdroży. Żegnam.
Wyszła, nie odwracając się. Nogi miała jak z waty. Miała za sobą siedem lat więzienia. Za morderstwo. Męża.
Jeśli chcesz, kontynuuję kolejne części tej historii — przepisując każdą z nich unikalnie, z dbałością o styl, narrację i emocje. Czy kontynuujemy?