Każdego ranka teściowa dzwoniła o 6:30: „Przepraszam cię, Lariso…”

Advertisements

Walentyna Siergiejewna dzwoniła codziennie o wpół do siódmej — nie po to, żeby obudzić synową, ale dlatego, że w tym wieku sen przychodzi w małych kawałkach, a samotność zaczyna ciążyć już przy pierwszych promieniach słońca.

Advertisements

— Lariso, córeczko, — głos w słuchawce drżał jak liść na wietrze, — nakarm dobrze Antosia. Wczoraj był taki zmęczony, kiedy przyjechał.

Larisa przycisnęła telefon do ucha ramieniem, smarując chleb masłem i parząc kawę. Na stole kuchennym leżała już wyprasowana koszula — trzecia w tym tygodniu, bo Anton lubił zmieniać je co drugi dzień, ale pranie i prasowanie nigdy go nie cieszyły.

Advertisements

— Wczoraj przyjeżdżał do was? — zdziwiła się Larisa.

— Nie, kochanie, to… pomyliłam się. Już dawno nie przyjeżdżał.

W głosie teściowej pojawiło się coś, co przypominało żal, ale szybko zniknęło, ustępując miejsca trosce o syna. Larisa milcząco kiwnęła głową, choć Walentyna Siergiejewna tego nie mogła zobaczyć.

Po rozmowie Larisa odruchowo sprawdziła lodówkę — kotlety były, sałatka też, tylko trzeba było obrać ziemniaki na wieczór. I dodać trochę do gotowania barszczu. I jeszcze Anton prosił, żeby kupić jego ulubione piwo, to, które sprzedają tylko w sklepie trzy kwartały stąd.

Dzień minął w zwykłym pośpiechu, pomiędzy raportami i zebranami. Larisa pracowała jako księgowa w małej firmie, gdzie wszyscy się znali po imieniu i świętowali razem urodziny. Szefowa, Marina Pawłowna, często zostawała z nią na palarnię na schodach — Larisa nie paliła, ale towarzyszyła jej.

— Słuchaj, czemu nigdy się nie skarżysz? — zapytała kiedyś Marina Pawłowna, wypuszczając dym przez uchylone okno. — Wszyscy narzekają na swoich mężów, że to nie tak, że to nie siak. A ty milczysz.

— A co mam narzekać? — wzruszyła ramionami Larisa. — Mam normalnego męża.

— Normalny to taki, który czasem sam gotuje, — zaśmiała się szefowa. — A nie taki, o którego jak o dziecko trzeba dbać.

Larisa milczała.

Wieczorem, mieszając barszcz, Larisa usłyszała, jak zamknęły się drzwi wejściowe. Anton wrócił wcześniej niż zwykle. Po dźwięku kroków poznała — jego nastrój był złamany. Ciężkie, wolne kroki człowieka, który dźwigał na sobie cały ciężar nieporozumień.

— Lariso! — głos z przedpokoju był ostry. — Gdzie moje szare spodnie?

— W szafie, na wieszaku po prawej stronie.

— Nie ma ich tam!

Wyłączyła gaz, otarła ręce o fartuch i poszła do sypialni. Spodnie wisiały dokładnie tam, gdzie powiedziała. Bez słowa zdjęła je z wieszaka i podała mężowi.

— Mogłaś sama je przynieść, — mruknął Anton, wyciągając spodnie. — Cały dzień w domu siedzisz.

— Byłam w pracy, — przypomniała cicho Larisa.

— Praca! — syknął. — To nie praca, tylko papierki przekładać. A ja naprawdę pracuję!

Anton był menedżerem w salonie samochodowym. Jego praca była rzeczywiście stresująca — klienci, cele sprzedażowe, szefowie. Ale jakoś zawsze jego zmęczenie ważyło więcej niż jej.

Podczas kolacji milczał, wpatrując się w telefon. Larisa jadła barszcz i myślała o tym, że zapomniała kupić proszek do prania. I że powinna zapisać się do dentysty — ząb boli już od tygodnia, ale nie miała czasu.

— Niedobre, — powiedział nagle Anton, odpychając talerz. — Za dużo soli.

Larisa spróbowała z własnej miski — soli było akurat w sam raz.

— Przepraszam, — powiedziała automatycznie.

— Zawsze tak, — wstał od stołu. — Nawet barszczu normalnie ugotować nie umiesz. Mama przynajmniej potrafi gotować.

Walentyna Siergiejewna naprawdę gotowała dobrze. Jej ciasta — z kapustą, jabłkami, mięsem — były zawsze przepyszne. Ale ostatni raz piekła je dwa lata temu, kiedy jeszcze mogła stać długie godziny przy kuchni.

Nocą Larisa długo nie mogła zasnąć. Anton chrapał obok niej, zajmując prawie całą szerokość łóżka. Ona leżała na brzegu, bojąc się poruszyć, i myślała, że jutro jest sobota, więc trzeba jechać na rynek, potem odwiedzić teściową — zabrać jej leki i jedzenie.

Telefon zadzwonił o wpół do szóstej rano. Larisa, nie otwierając oczu, sięgnęła po słuchawkę — pewnie Walentyna Siergiejewna znowu pomyliła godzinę.

— Halo?

— To Larisa? — zapytał nieznajomy kobiecy głos. — Jestem sąsiadką Walentyny Siergiejewny. Przyjedź, proszę, szybko, jej się pogorszyło!

Larisa natychmiast wyskoczyła z łóżka, zaczęła się ubierać. Anton przewrócił się na bok.

— Dokąd to idziesz? — burknął przez sen.

— Do twojej mamy. Źle się czuje.

— M-m-m… No to jedź, — mruknął, przekręcając się na drugi bok. — A barszcz ugotuj porządnie, bo wczorajszy był nie do jedzenia.

Larisa nie odpowiedziała. Złapała torbę, klucze i pobiegła z mieszkania.

Walentyna Siergiejewna leżała na starym divanie w swojej kawalerce na obrzeżach miasta. Jej twarz była szara, a oddech ciężki. Sąsiadka, ciocia Galia, krzątała się wokół lekarstw i butelek.

— Wezwałam karetkę, — powiedziała. — Ale mówią, że nie przyjadą od razu, jest sobota, dużo wezwań.

— Co się stało?

— Rano nie mogła wstać. Na szczęście mam klucze — zostawiłyśmy sobie nawzajem na wszelki wypadek. Narzekała na serce.

Larisa usiadła na brzegu divanu, wzięła teściową za rękę — była zimna, jakby nieważka.

— Walentyna Siergiejewna, to ja, Larisa.

Jej powieki drgnęły, otworzyły się. W jej wyblakłych niebieskich oczach pojawiło się rozpoznanie.

— Larusiu… — jej usta ledwie się poruszały. — Anton… gdzie Anton?

— Przyjedzie zaraz, — skłamała Larisa. — Nie martw się.

Karetka przyjechała po godzinie. Młody lekarz długo słuchał jej serca, mierzył ciśnienie, sprawdzał puls.

— Potrzebna hospitalizacja, — powiedział w końcu. — Ale babcia odmawia.

— Nie pojadę nigdzie, — wyszeptała Walentyna Siergiejewna. — W domu umrę.

— Mamo, co ty mówisz! — Larisa pogładziła jej siwe włosy. — Musisz do szpitala, tam ci pomogą.

— Nie, misiu… Larusiu, kochana, przepraszam cię… Za wszystko przepraszam…

Lekarz pokręcił głową, wypisał recepty i dał zalecenia. Kiedy karetka odjechała, Larisa zadzwoniła do Antona.

— Twoja mama w złym stanie. Potrzebuje szpitala, ale odmawia.

— No to co mam zrobić? — w słuchawce zabrzmiało niezadowolenie. — Siłą jej nie zabiorę. Zajmij się nią.

— Anton, przyjedź. Ona cię pyta.

— A, nie mam czasu. W poniedziałek przyjadę.

I koniec rozmowy.

Advertisements

Leave a Comment