Siła miłości: Historia Elżbiety, Kokosa i nieoczekiwanej nadziei

Advertisements

Elżbieta rosła jak chwast, zepchnięty na margines życia, nieznający ciepła ani troski. W jej codzienności nie było ani pieszczot, ani zwykłego poczucia, że jest komuś potrzebna. Zamiast przytulnych ubrań miała na sobie obce, wytarte łachmany, które ledwo kryły jej chude ciało. Buty zawsze przesiąknięte wodą, z odklejonymi podeszwami. Żeby zaoszczędzić czas, matka strzygła ją na krótko, a włosy, które sterczały w każdą stronę, były symbolem chaosu, który panował w jej życiu.

Advertisements

Elżbieta nie chodziła do przedszkola. Może i chciała – marzyła o dzieciach, zabawkach, ciepłym otoczeniu, ale rodzice mieli inne, ważniejsze sprawy – poszukiwanie alkoholu. Ojciec i matka pili, kłócili się, a czasem się bili. Gdy znikali, dziewczynka ukrywała się w piwnicach czy na klatkach schodowych. Zrozumiała już bardzo wcześnie, że im mniej jej widać, tym większa szansa, że przeżyje. A jeśli nie zdążyła uciec, musiała ukrywać siniaki.

Sąsiedzi współczuli. Mówili między sobą o Bronce – matce Elżbiety, która kiedyś była zwykłą kobietą, ale teraz, po związaniu się z kryminalistą, upadła. Najbardziej jednak żałowali Elżbiety. Choć ją współczuli, niewiele mogli zrobić. Jedni podrzucali jedzenie, inni dawali stare ubrania, ale gdy tylko rzeczy były w dobrym stanie, Bronia je sprzedawała, a pieniądze przepijała. I tak chodziła Elżbieta – obdarta, bosa, głodna.

Advertisements

Do szkoły poszła późno. Kiedy już tam trafiła, odkryła, że nauka przychodzi jej łatwo. Uwielbiała czytać, wciągała książki, jakby były jej jedynym ratunkiem. Nauczyciele dziwili się, jak to możliwe, że ta zaniedbana, milcząca dziewczynka miała w sobie tyle wewnętrznego światła.

Ale jej rówieśnicy nie potrafili tego zrozumieć. Nie rozumieli jej, a przede wszystkim nie potrafili zaakceptować. Łachmany, brudne włosy, cisza – wszystko to sprawiało, że Elżbieta była inna. Nie bawiła się z nimi, nie śmiała się, nie rozumiała ich żartów. A do tego jej rodzina. Dzieci wyśmiewały ją, nazywając ją „nędzarą”. Początkowo szeptem, później głośno. Po kilku latach nikt już nie pamiętał jej prawdziwego imienia.

Nauczyciele, choć widzieli niesprawiedliwość, nie reagowali. Niektórzy bali się stracić dobre relacje z rodzicami innych uczniów, inni po prostu nie wiedzieli, co zrobić. A Elżbieta po prostu stawała się coraz bardziej zamknięta.

Jej azyl znajdował się w starym parku za szkołą, przy zarośniętym stawie. Tam, pod ogromnym dębem, spędzała wieczory, a czasem nawet noce, gdy w domu było szczególnie źle. Towarzyszyły jej bezdomne koty i psy. Dzieliła się z nimi jedzeniem, przytulała, rozmawiała. Tam, pod szumem liści, czuła, że może oddychać.

Ojciec zmarł, gdy miała czternaście lat. Zamarzł w zaspie, pijany. Na pogrzebie była tylko Bronia i Elżbieta. Matka płakała, biła się po piersiach, zawodząc, a córka tylko stała. Nie było łez ani słów. Tylko samotna ulga, że ten ciężar zniknął.

Po śmierci ojca matka zupełnie straciła zmysły. Zaczęły się ataki, krzyki, zapomniane dni. Często nie rozpoznawała Elżbiety. Wtedy dziewczyna zaczęła dorabiać – myła klatki schodowe, niosła wodę, sprzątała. Sąsiedzi dawali jej drobne pieniądze. Za nie kupowała książki medyczne, wierząc, że kiedyś uda jej się wyleczyć matkę.

W szkole zrobiło się jeszcze gorzej. Ktoś dowiedział się, że Elżbieta pracuje jako sprzątaczka, i zaczęły się nowe szykany. Szczególnie dokuczała jej Kinga, szkolna gwiazda, córka zamożnych rodziców.

– Słuchaj, nędzarko! Znowu idziesz grzebać w śmieciach? – krzyczała za nią, gdy Elżbieta spieszyła się na lekcje.

Elżbieta milczała. Nauczyła się nie słyszeć. Ale każdy taki raz zostawiał w niej ciężki ślad.

– Dlaczego oni tak? – szeptała, głaszcząc psa, który ocierał się o jej nogi. – Co im zrobiłam? Czy to sprawiedliwe?

A potem pojawił się on. Krzysztof Nowak. Nowy uczeń. Wysoki, przystojny, ciemnowłosy. Przyjechał z rodzicami z Poznania. Sportowiec, mądry, cichy. Wszystkie dziewczyny zakochały się w nim od pierwszego wejrzenia. Elżbieta też. Ale ukrywała to. Za każdym razem, gdy przechodził obok, jej serce biło szybciej, a policzki płonęły. Modliła się, żeby nikt tego nie zauważył.

Kinga od razu uznała Krzysztofa za swoje terytorium. Wytworne stroje, makijaż, perfekcyjne paznokcie – była pewna siebie. Nikt nie ośmielił się z nią rywalizować. Elżbieta nie miała nadziei.

Pewnego dnia, spóźniona na lekcję z powodu ataku matki, Elżbieta wpadła do klasy, upuszczając swoją książkę. Kinga podniosła ją.

– Co my tu mamy? „Psychiatria”? Zwariowałaś, nędzarko? Jak twoja matka?

I Elżbieta nie wytrzymała. Zatykając usta, by nie krzyczeć, wybiegła z klasy. Wpadła na wchodzącego Krzysztofa. Obrócił się, nie zdążył zrozumieć.

Elżbieta pobiegła do parku. Pod dąb. Runęła w śnieg. Płakała.

Właśnie tam zobaczyła, jak pies wszedł na lód. Jak ten pękł. Jak pies wpadł do wody.

Rzuciła się na ratunek. Rozebrała się. Pełzła. Chwyciła psa za kark – i sama wpadła. Lodowata woda sparzyła jej ciało. Pies miotał się obok. Elżbieta próbowała płynąć. Traciła siły. I nagle – czyjeś ręce. Mocne dłonie wyciągnęły ją z wody. I psa też.

Na brzegu stał Krzysztof.

– Chodź. Moja matka jest lekarzem. Zmarzłaś. Mieszkamy niedaleko – mówił, zdejmując swoją kurtkę i owinięcie ją nią.

Elżbieta kiwała głową, ledwie rozumiejąc słowa.

Następnego dnia przyszli razem do szkoły.

– Ty na poważnie?! – krzyknęła Kinga. – To nędzarka!

Krzysztof spokojnie odparł:

– Nędzny może być tylko człowiek w środku. A ty jesteś najnędzniejsza, jaką widziałem.

Kinga cofnęła się.

Advertisements

Leave a Comment