Mam na imię Mariann, mam 53 lata. Całe moje życie zawodowe związane było z pracą nauczyciela w szkole podstawowej. Uwielbiałam tę pracę, dzieci, a także myślałam, że moje małżeństwo jest szczęśliwe. Mój mąż, Zoltán, jest o pięć lat starszy ode mnie. Pracował jako ekonomista, a potem założył własną firmę. Nie był typem namiętnym, ale nigdy mnie nie skrzywdził, zawsze troszczył się o mnie i nasze dzieci. Mamy dwóch dorosłych synów, Márka i Balázsa, którzy już prowadzą własne życie.
Jednak pewnego sobotniego poranka wszystko się zmieniło. Siedziałam w salonie, przygotowując się do zakupów, a Zoltán siedział obok i patrzył smutno przez okno. Czułam, że coś jest nie tak.
– Musimy porozmawiać – powiedział nagle.
Położyłam listę, spojrzałam na niego.
– Co się stało?
– Już cię nie kocham. Nie czuję, że powinniśmy dalej razem żyć.
To było jak zimny prysznic, który oblał mnie od stóp do głów.
– Co powiedziałeś?
– Uczucie minęło. Już od jakiegoś czasu tak czuję, dopiero teraz odważyłem się to powiedzieć.
Nie mogłam nic powiedzieć. Drżałam, żołądek mi się kurczył. W końcu wydusiłam z siebie:
– Masz kogoś?
– Tak.
To jedno słowo zadało mi cios, jakiego się nie spodziewałam. Świat wokół mnie przestał istnieć. Drżałam.
– Kto to jest?
– To kobieta z pracy. Młodsza ode mnie. To trwa już rok.
– Rok?! – krzyknęłam. – Cały ten czas mnie okłamywałeś?
– Nie chciałem cię zranić.
Z moich ust wydobył się gorzki śmiech.
– Świetnie ci to wyszło.
Wstałam, zamknęłam się w sypialni, trzaskając drzwiami. Nie potrafiłam płakać. Siedziałam na brzegu łóżka, wpatrując się w pustkę. W moim sercu mieszał się gniew, ból, zawód. Poświęciłam trzydzieści lat na ten związek, wychowałam dzieci, budowałam wspólne życie, a teraz, pewnego poranka, słyszę: „Już cię nie kocham.”
Przez dwa tygodnie prawie się nie odzywaliśmy. W domu panowała cisza, pełna napięcia. Chłopcy już dawno wyprowadzili się, nie miałam nikogo, kto by mi pomógł. Pewnego wieczoru, podczas kolacji, Zoltán znów otworzył usta.
– Muszę się wyprowadzić.
– Kiedy?
– Jutro. Już znalazłem mieszkanie do wynajęcia.
– Tak szybko?
– Nie chcę dłużej żyć w kłamstwie.
Nazajutrz odszedł. Spakował swoje rzeczy i powiedział tylko: „Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz.”
Nie odpowiedziałam. Tylko patrzyłam, jak odchodzi. Wtedy coś we mnie pękło. Rzuciłam kubkiem, który dostałam na Boże Narodzenie. Usiadłam na podłodze i po raz pierwszy naprawdę płakałam – jak małe dziecko.
Następnego dnia wszystko było ciche. Dom stał się za duży, za pusty. Tęskniłam za porannym hałasem, za przyzwyczajonym „dobrym porankiem”, za zapachem kawy. Za wszystkim, co było dla mnie naturalne.
Moja przyjaciółka, Éva, zadzwoniła do mnie następnego dnia.
– Co się z tobą dzieje, Mariann? Od kilku dni nie słyszałam nic od ciebie.
– Zoltán odszedł. Ma inną kobietę.
Éva milczała przez chwilę, a potem powiedziała:
– Idę do ciebie. Teraz.
Po pół godzinie była u mnie. Siedziałyśmy w salonie, z kawą, winem i czekoladą – tym, co miałyśmy – i po prostu rozmawiałyśmy.
– Wiesz, tego nie mogę zostawić. Żaden mężczyzna nie ma prawa określać, ile jesteś warta. Jesteś Mariann. Inteligentną, piękną kobietą, która przez całe życie dawała innym. Teraz musisz pomyśleć o sobie.
– Ale co mam zrobić w wieku 53 lat? – łkałam. – Kto chce zostawić samotną, średniowieczną kobietę?
Éva tylko się uśmiechnęła.
– Wierz mi, więcej osób niż myślisz. Ale najpierw musisz się wyleczyć. I odzyskać siebie.
Éva rzeczywiście nie zostawiła mnie samej. Przychodziła do mnie kilka razy w tygodniu, czasami na kawę, innym razem z butelką wina. Powoli nauczyłam się nie tylko rozmawiać, ale także śmiać się. Moje serce wciąż bolało, ale już nie byłam sama.
– Wiesz – powiedziała pewnego razu, przeglądając stary album ze zdjęciami – zawsze zazdrościłam twojej cierpliwości. Jak potrafisz wytrzymać przez lata, jeśli coś ci nie pasuje.
– To nie była cierpliwość, Éva – westchnęłam. – To była strach przed samotnością.
– A teraz jesteś sama… i nie wyglądasz na zagubioną.
Uśmiechnęłam się. Miała rację. Może po raz pierwszy naprawdę zaczęłam szukać siebie.
Zaczęłam próbować nowych rzeczy. Poszłam na kurs malarstwa, na który zawsze chciałam się zapisać, ale Zoltán się z tego śmiał.
– Ty? Sztuka? Nie rób mnie wesołym!
Teraz nikt się nie śmiał. Nauczyciel mnie chwalił, a ja znalazłam nowych przyjaciół. Jedną z nich była Kati, samotna matka, która miała ponad 50 lat, pełna życia. Spotykałyśmy się na kawie, czasami na wycieczkach.
A potem pewnego dnia Éva ogłosiła:
– Zarejestruję cię na portalu randkowym.
– Proszę cię! – zaśmiałam się. – Ja? W internecie? To nie wystarczy, że zostałam zniszczona?
– Właśnie dlatego. Zobaczysz, nie musisz od razu szukać męża. Zobacz tylko, świat jest jeszcze otwarty.
Przez tydzień czytałam wiadomości, które dostałam. Były zabawne, dziwne, czasami wręcz dziwaczne. A potem przyszła wiadomość od mężczyzny o imieniu András. 58 lat, wdowiec, emerytowany lekarz.
„Nie obiecuję ci pięknych słów, Mariann, ale jestem szczery. Jeśli chcesz, pójdziemy na spacer, zapraszam cię na kawę.”
Zastanowiłam się chwilę, a potem odpisałam.
Tydzień później siedziałam na tarasie kawiarnianym w Budapeszcie. András był punktualny, uprzedzający, mówił cicho. Nie chciał mnie oczarować, po prostu słuchał, patrzył na mnie. Po raz pierwszy od lat poczułam, że to, co mówię, ma znaczenie.
– Jak to przeżyłeś? – zapytałam. – Po śmierci żony…
– Nie dałem rady. Złamałem się. Tylko dzieci trzymały mnie przy życiu. Ale teraz próbuję znów otworzyć serce. To trudne.
– Mi też – szepnęłam.
Od tego czasu wymienialiśmy listy, potem znów się spotykaliśmy. Po miesiącu spotykaliśmy się co tydzień. Nie śpieszyliśmy się, nie mieliśmy oczekiwań. Dwoje ludzi, którzy po przejściach, ale otwarci, starali się zbliżyć do siebie.
Pewnego wieczoru, gdy András był u mnie, złapał moją dłoń.
– Mariann… Wiesz, co jest najdziwniejsze? Że znów potrafię się uśmiechać. I to dzięki tobie.
– Ja tobie – odpowiedziałam cicho.
I wtedy, po raz pierwszy od dawna, pocałował mnie. Nie gwałtownie, nie namiętnie, ale spokojnie, szczerze i głęboko.
Życie powoli do mnie wróciło. Już nie tylko przeżywałam dni, ale zaczęłam je naprawdę żyć. Przy Andrásie znów poczułam się kobietą, nie tylko „czyjąś żoną” lub „czyjąś matką”.
Pewnego wieczoru gotowałam mu obiad – prostą zapiekankę ziemniaczaną, którą uwielbiał –, kiedy stanął za mną i po prostu patrzył.
– Co jest? – zapytałam uśmiechając się.
– Nic. Tylko… patrzę na ciebie i myślę, jak głupim był mężczyzną, który cię puścił.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Rany z przeszłości wciąż były, ale już nie bolały tak bardzo. To już nie one decydowały o tym, kim jestem.
Święta były inne. Kiedyś była to tylko rodzinna rutyna: napięcie, sztuczne uśmiechy, pośpiech. Teraz z Andrásiem, tylko we dwoje, siedzieliśmy pod choinką, czując spokój. Nie potrzeba było nic więcej, tylko dotyk, spojrzenie, kubek grzanego wina.
– Chciałbym z tobą podróżować – powiedział kiedyś.
– Gdzie?
– To nie ma znaczenia. Nad Balaton, w góry, do małej wioski. Tylko z tobą. Gdziekolwiek, wszędzie, czuję się jak w domu, gdy jestem z tobą.
Pojechaliśmy w góry Mátra. Wynajęliśmy mały domek, gdzie wieczorami siedzieliśmy przy kominku. Czasami rozmawialiśmy, czasami po prostu słuchaliśmy ognia. Nie trzeba było nic więcej.
Po powrocie do starego mieszkania już nie było puste. Wiedziałam, że choć przeszłość się zamknęła, teraz i przyszłość stoi przede mną otworem.
Pewnego popołudnia zadzwonił dzwonek do drzwi. To był Zoltán. Stał w drzwiach, zdezorientowany, postarzały, jakby przez ostatnie miesiące dorzucił do siebie dziesięć lat.
– Możemy porozmawiać? – zapytał.
Wpuściłam go. Usiadł, rozejrzał się po mieszkaniu, a potem cicho powiedział:
– Ty… jesteś inną osobą. Jakoś… silniejszą.
– Tak, jestem – skinęłam głową.
– Słyszałem, że masz kogoś.
– Tak, mam. I jestem szczęśliwa.
– Wiesz, Mariann… zrobiłem błąd. Myślałem, że czegoś mi brakuje w życiu. Potem zrozumiałem, że to, czego nie dostrzegłem, to to, co miałem.
– Tak, naprawdę tego nie widziałeś – odpowiedziałam cicho. – Ale teraz to już nie ma znaczenia. Bo ja już nie jestem tam, gdzie byłam.
Wstał, powoli ruszył w stronę drzwi.
– Życzę ci szczęścia – powiedział, zanim wyszedł. – Szczerze.
Drzwi zamknęły się za nim. Nie czułam gniewu. Tylko ulgę.
Rok później szliśmy z Andrásem po wyspie Margitsziget, trzymając się za ręce, moje serce spokojne.
– Gdybyś mogła zacząć od nowa, zrobiłabyś coś inaczej?
– Nie – odpowiedziałam. – Wszystkie bóle, łzy i dni były potrzebne, by tu dotrzeć. By cię znaleźć, by znaleźć siebie.
András zatrzymał się, pocałował mnie w czoło i powiedział:
– Teraz już tylko żyć. Życie nie kończy się, gdy ktoś cię porzuci, ale wtedy, gdy przestajesz w nie wierzyć. A ty znów uwierzyłaś.