Wpadli w sam środek naszego miesiąca miodowego, chcąc zawładnąć willą. Ale nie przewidzieli jednego — że Aleksander wreszcie się postawi.
Od pierwszego dnia czułam, że nie jestem mile widziana. Dzieci mojego męża traktowały mnie jak intruza, który wdarł się do ich świata bez zaproszenia. Choć nie zrobiłam im nic złego, one uznały mnie za zagrożenie — jakby sama moja obecność była zdradą wobec zmarłej matki.
Aleksander ma trójkę dorosłych dzieci: Krzysztofa, Kasię i Małgosię. Gdy się poznaliśmy, był przygaszonym, smutnym mężczyzną — minęły dopiero dwa lata od śmierci jego żony. Był zmęczony życiem, samotnością, próbami pogodzenia roli ojca i samotnego wdowca. A mimo to był czuły, prawdziwy, dobry. Miłość między nami przyszła powoli, ale głęboko. Byłam starsza o dziesięć lat, co jego dzieci od razu uznały za policzek. Starsza kobieta? Z ich ojcem? Dla nich to był absurd.
Przez lata próbowałam zbudować z nimi relację. Nie jedną rozmowę zaczynałam z nadzieją, że w końcu się otworzą. Ale spotykałam tylko mur – chłód, złośliwe uwagi, spojrzenia pełne pogardy. Nigdy nie próbowałam zająć miejsca ich matki, powtarzałam to tysiące razy. Ale moje słowa nie miały dla nich znaczenia.
Gdy po czterech latach zaręczyn wzięliśmy ślub, dzieci Aleksandra nawet się nie pojawiły. Powiedziały, że „nie będą uczestniczyć w farsie”. A my? Nie zmartwiliśmy się. Ten dzień należał do nas, nie do nich. I choć ceremonia była skromna, nasze szczęście było prawdziwe. Zamiast wystawnego wesela zainwestowaliśmy w coś tylko dla siebie — miesiąc miodowy w raju, na Malediwach. Luksusowa willa, plaża z białym piaskiem, bezkresny ocean. Byliśmy wolni, zakochani i wreszcie spokojni.
Ale tylko przez dwa dni.
Pewnego popołudnia usłyszeliśmy pukanie do drzwi. A kiedy je otworzyliśmy — stanęli tam oni. Krzysztof, Kasia i Małgosia. Uśmiechali się jak do reklamy pasty do zębów. „Tatusiu, tęskniliśmy!” – wykrzyknęli chórem. A potem, gdy Aleksander się odwrócił, Kasia nachyliła się do mnie i wysyczała: „Nie pozbędziesz się nas tak łatwo, suko.”
Zamarłam. Ale nie chciałam psuć atmosfery. Byliśmy gościnni, zaprosiliśmy ich do środka, zamówiliśmy jedzenie. Aleksander, mimo konsternacji, próbował udawać, że wszystko jest w porządku. Ale wcale nie było. Bo ich wizyta nie miała nic wspólnego z miłością. Mieli plan.
Wieczorem Krzysztof stanął przede mną, spojrzał prosto w oczy i wypalił:
— Serio myślałaś, że zasługujesz na taki luksus? Ta willa nie jest dla takich jak ty. Spakujcie się z ojcem i wynoście do tego nędznego bungalowu.
Zadrżałam. Nie z lęku, lecz z bólu.
— Proszę, nie róbcie tego — powiedziałam cicho. — Pozwólcie nam chociaż raz być szczęśliwymi.
Małgosia prychnęła:
— Ty i szczęście? Ty nawet nie powinnaś tu być.
I wtedy… stało się coś, czego nigdy nie zapomnę.
Trzask. Szklanka rozbiła się o podłogę. Aleksander stał w drzwiach, twarz miał czerwoną, a głos — drżący od gniewu.
— WY MYŚLICIE, ŻE SOBIE ZE MNIE ŻARTUJECIE?! — ryknął.
Dzieci zamilkły. Po raz pierwszy od lat zobaczyły go takim.
— Dałem wam całe życie. Poświęciłem wszystko. A wy przyleźliście tu, żeby obrażać moją żonę w środku naszego miesiąca miodowego?!
Zaczęli mamrotać jakieś usprawiedliwienia, ale on nie słuchał.
— Milczałem za długo — powiedział. — Z nadzieją, że dorośniecie. Ale teraz… koniec.
Sięgnął po telefon. Chwilę później pojawiła się ochrona willi.
— To nie są już nasi goście — powiedział twardym głosem. — Wyprowadźcie ich.
Krzyczeli, płakali, grozili. Ale zostali wyrzuceni. Upokorzeni.
A potem Aleksander zrobił coś jeszcze. Zadzwonił do banku i zablokował wszystkie karty swoich dzieci.
— Dość — powiedział. — Czas dorosnąć. Nie będziecie już żyć moim kosztem.
Minęły miesiące. Dla nich trudne. Musieli zacząć zarabiać, żyć na własny rachunek, zrozumieć, co znaczy odpowiedzialność. Aż któregoś wieczoru zadzwonił telefon.
— Tato… — powiedział drżący głos po drugiej stronie. — Przepraszamy. Czy możemy zacząć od nowa?
Aleksander spojrzał na mnie. W jego oczach pojawiły się łzy.
— Można — odpowiedział cicho. — Zawsze można.
I tak… krok po kroku… zaczęliśmy budować coś na nowo. Nie było łatwo. Nie wszystko dało się od razu naprawić. Ale kiedy dziś patrzę w oczy jego dzieci, widzę coś, czego wcześniej tam nie było. Skruchę. Nadzieję. I małe, nieśmiałe światło — być może początki prawdziwej akceptacji.
To wszystko zaczęło się od jednej decyzji. Od tego, że Aleksander, po latach milczenia, powiedział: dość.
I za to będę mu wdzięczna do końca życia.