Mój mąż Jakub pochodzi z licznej, głośnej rodziny – ma trzech braci i dwie siostry. Choć każdy z nich mieszka osobno, z własnymi rodzinami, niemal regularnie zjeżdżają się do nas na wspólne spotkania. Nie są to zwykłe wizyty na kawę, lecz prawdziwe biesiady – z okazji urodzin, imienin czy rocznic, które tradycyjnie odbywają się u nas, bo jak mówią: „Wasz dom jest przestronny, z pięknym ogrodem i miejscem do parkowania”. Kupiliśmy więc przestronny dom pod miastem, nad którym długo pracowaliśmy i oszczędzaliśmy. Miejsce z altanką, grillem i dużym trawnikiem szybko stało się dla całej rodziny letnią rezydencją.
Początkowo nawet mi się to podobało. Wychowałam się jako jedynaczka i cieszyłam się, że w końcu mam wokół siebie dużą, zgraną rodzinę. Wspólnie przygotowywaliśmy jedzenie, grillowaliśmy, śmialiśmy się i spędzaliśmy czas. Jednak z czasem wszystko zaczęło przeradzać się w ciężką pracę. Wiecie, ile wysiłku wymaga przygotowanie posiłków i obsłużenie ponad piętnastu osób? Nikt nigdy nie zapytał, czy potrzebuję pomocy. Kobiety siadały spokojnie z kieliszkiem wina, a mężczyźni od razu szli rozniecać ogień w grillu. A ja od rana byłam w kuchni – kroiłam, smażyłam, sprzątałam, rozkładałam talerze i zbierałam naczynia. Czasem Jakub zaglądał, przepraszał i pytał, czy pomóc, ale ja, powstrzymując frustrację, kiwałam tylko głową, że sobie poradzę.
Najgorsze było to, jak wychodziłam do gości – rozczochrana, w fartuchu i bez makijażu, podczas gdy oni przychodzili elegancko ubrani, jak na oficjalne przyjęcie. A ja? Chciałam ubrać się ładnie, uczesać i usiąść z kieliszkiem wina, ale nie miałam na to czasu. Byłam tylko służbą.
Po takich wieczorach Jakub sam zmywał stos naczyń i posyłał mnie spać. Był wyczerpany. Miał jeden wolny dzień w tygodniu, ale i tak wypełniały go dziecięce krzyki i hałas rozmów. Marzył jedynie o odpoczynku, zamówieniu pizzy i obejrzeniu filmu. Nie chciał jednak kłócić się z rodziną, a ja milczałam – aż pewnego dnia zadzwonił jego brat.
„Będziemy u was świętować moje urodziny, jak zwykle.”
Jakub odłożył telefon, spojrzał na mnie i powiedział:
„Jutro rano wstajesz, ubierasz najlepszą sukienkę, robisz fryzurę, a jeśli chcesz, to też makijaż. Możemy nawet kupić ci coś nowego. Ale do kuchni nie wchodzisz – ani na krok. Koniec dyskusji.”
„Ale jak to?” – zaczęłam.
„Koniec. Nie jesteś kucharką ani służącą. My też mamy prawo do odpoczynku.”
Skinęłam głową, dziwnie, ale jednocześnie z ulgą.
Następnego dnia zjawiła się cała rodzina – uśmiechy, torty, mięso w torbach, a na stole – pustka. Krewni spoglądali po sobie, pytając: „Gdzie są przekąski, sałatki? Gdzie gospodyni?” Wtedy Jakub spokojnie wyszedł i powiedział:
„Od teraz to będzie tak. Jeśli chcecie świętować – bierzcie w tym udział. My jesteśmy zmęczeni. Nie mam zamiaru, żeby moja żona was obsługiwała. Albo każdy przynosi coś swojego, albo szukajcie innego miejsca na imprezę.”
Nastała cisza. Jedli, ale bez dawnej radości. Rozmowy były wymuszone. Na kolejne spotkanie jedna z sióstr – po raz pierwszy od lat! – zaprosiła wszystkich do siebie.
Okazało się, że można. Wystarczy tylko jedno stanowcze „nie” i konsekwencja, by zmienić wieloletnie przyzwyczajenia.