Mam 65 lat i naprawdę nie cierpię, gdy ktoś przekracza próg mojego mieszkania.

Advertisements

Mam 65 lat i nie znoszę gości w swoim domu — i wcale nie zamierzam się z tego tłumaczyć

Advertisements

Mam na imię Helena. Mam 65 lat i jedno wiem na pewno: nie chcę już, by ktokolwiek przekraczał próg mojego mieszkania. Wiem, jak to brzmi. Wiem też, że niektórym trudno to zaakceptować. Ale to już nie mój problem. Nie dlatego, że nie lubię ludzi — bo lubię. Mam swoje znajome, mam rodzinę, mam tych, z którymi chętnie wypiję kawę i pogadam. Ale niech nie przychodzą do mnie. Nie tutaj. Nie do mojego azylu.

Jeszcze kilka lat temu moje drzwi były zawsze otwarte. Kiedyś potrafiłam przygotować stół dla dziesięciu osób, biegać między kuchnią a pokojem, dogadzać każdemu. Miałam w sobie tę gościnność — nie dlatego, że lubiłam to robić, ale bo „tak wypada”. Dziś… dziś wystarczy samo słowo „goście”, a wszystko we mnie krzyczy: „Nie!”.

Advertisements

Po ostatnim spotkaniu, które miało być „niewielkim posiedzeniem”, przez dwa dni nie mogłam się pozbierać. Jednego dnia gotowanie, następnego — sprzątanie. W trzecim — dochodzenie do siebie. Żadne święto nie kosztuje mnie tyle, co obecność innych ludzi w moim domu. I wreszcie dotarło do mnie: nie chcę już żyć w rytmie cudzych oczekiwań.

Wspomnienie przygotowań do wizyt dosłownie mnie przytłacza. Mycie okien, odkurzanie najgłębszych zakamarków, szorowanie łazienki, polerowanie szkła, planowanie menu tak, by każdemu dogodzić. Potem zakupy, które sama wlokłam po schodach na czwarte piętro. A w dniu „wielkiego wydarzenia” zamieniałam się w kucharkę, kelnerkę i sprzątaczkę w jednym. I jeszcze musiałam uśmiechać się, być serdeczna, pytać, podawać, donosić… I zawsze bać się, że ktoś coś zauważy — kurz, plamkę, niedoprawioną zupę.

A przecież nikt nie przychodził po to, by mnie pochwalić. Ludzie są wymagający. Zawsze znajdą coś, co można skrytykować. I po co mi to wszystko? Żeby potem paść z nóg, patrząc na pobojowisko, jakie zostawili?

Nie. Mam dość.

Teraz spotkania urządzam… poza domem. W kawiarniach, restauracjach, w parkach. Kto chce się ze mną zobaczyć — zapraszam na ciastko do mojej ulubionej cukierni. Nikt nie robi zamieszania, nie zostawia brudnych naczyń, nie rozpycha się po mojej przestrzeni. I najważniejsze: ja wracam do domu zadowolona, wypoczęta, a nie wykończona.

Z czasem zrozumiałam, że całe życie coś komuś udowadniałam. Byłam matką, żoną, sąsiadką, która zawsze miała czysto, smacznie i serdecznie. Zawsze „gotowa na gości”. A teraz jestem po prostu sobą. I w tej wolności czuję ogromną ulgę.

Regularnie spotykam się z moją przyjaciółką Elą — idziemy na ciasto do kawiarni obok rynku. Śmiejemy się, rozmawiamy, nie muszę się martwić, że coś się przypali albo ktoś obróci nosem na zbyt słodką herbatę. To są chwile tylko dla mnie. I dla niej. Bez garnków, bez mopów, bez napinania się.

I chcę powiedzieć coś każdej kobiecie, która czyta te słowa: jeśli masz dość — powiedz to. Jeśli nie chcesz już, by twój dom był sceną cudzych oczekiwań, zrób krok w bok. Wybierz siebie. Nie przepraszaj za to, że jesteś zmęczona. Za to, że chcesz spokoju. Że marzysz o cichej kawie bez konieczności mycia czterdziestu filiżanek po wszystkim.

Dom nie musi być otwarty dla wszystkich. Może być twoją twierdzą, twoją oazą. Niech ludzie się spotykają — ale nie kosztem twojego zdrowia, nerwów i czasu.

Mam 65 lat. I pierwszy raz w życiu poczułam, że nie muszę nikomu niczego udowadniać. Że nie muszę być „idealną gospodynią”. I nie pozwolę, by ktoś jeszcze zrobił z mojego domu poligon do testowania mojej gościnności. Teraz to ja jestem gościem… u siebie. I bardzo mi z tym dobrze.

Advertisements