Mój mąż oznajmił, że odchodzi do innej. Nie spodziewał się, że to ja go pożegnam z uśmiechem.
Zostałam sama w wieku 56 lat. Dzieci już dawno się wyprowadziły, układając swoje własne życia. A mąż? Spakował walizkę i oznajmił bez cienia zawahania:
– Odchodzę. Mam kogoś innego. W końcu chcę poczuć się kochany.
Stałam przy kuchennym stole, wciąż z łyżką w dłoni. Przez lata wstawałam o świcie, przygotowywałam śniadania, odwoziłam dzieci do szkoły, biegłam do pracy, potem zakupy, obiady, pranie, prasowanie… wszystko kręciło się jak w zegarku. Ale ten zegar bił tylko dla innych. Dla mnie nie było nawet wskazówki.
A teraz on – mężczyzna, którego wspierałam przez całe życie – pakuje się i odchodzi.
Zamiast łez, krzyku i dramatów… po prostu się uśmiechnęłam.
– Chcesz, pomogę ci spakować skarpetki? – zapytałam z życzliwością.
Zamarł z koszulą w dłoni. Spojrzał na mnie, jakby pierwszy raz zobaczył.
– Ty tak serio? Nie będziesz mnie błagać, żeby zostać?
– A dlaczego miałabym? – odparłam spokojnie. – Od miesięcy jesteśmy dla siebie obcy. Ty znikasz na całe noce, ja zasypiam z książką. Zwykli współlokatorzy.
W jego oczach pojawiła się mieszanka konsternacji i złości.
– Myślałem, że będziesz walczyć.
Westchnęłam.
– Za miłość trzeba walczyć, a nie za cień po niej. Jeśli czujesz, że straciłeś czas… trudno. Ja nie czuję straty. Czuję ulgę.
Mąż charknął coś o „braku wsparcia”, „zmarnowanych latach” i „wszystkim, co mi zostawia”.
– Kochany – przerwałam mu. – Mieszkanie należy do mnie, auto też. Ty możesz sobie zabrać wspomnienia. Dziękuję, wystarczy.
Zamknęłam za nim drzwi. A kiedy jego kroki ucichły na klatce, poczułam nie ból, lecz… ciszę. I spokój.
To nie była żałoba. To było przebudzenie.
Zaczęłam od siebie
Następnego dnia wstałam wcześnie. Ale nie po to, by gotować. Wypiłam kawę przy oknie i po raz pierwszy od lat spojrzałam na świat bez zmęczenia w oczach.
Po południu poszłam do fryzjera. Obcięłam włosy. Pomalowałam paznokcie na czerwono. Kupiłam sukienkę – odważniejszą, niż nosiłam przez całą dekadę.
– Pani Walentyno, wygląda pani jak milion dolarów! – zawołała sąsiadka z naprzeciwka. – To chyba nowa miłość?
– Nie, kochana – odparłam z uśmiechem. – To stara miłość. Do samej siebie.
I naprawdę tak się czułam. Jakbym odzyskała siebie, którą gdzieś po drodze zgubiłam – w garach, pieluchach, i ciszy pustych wieczorów.
Ale pewnego wieczoru…
Kiedy właśnie szykowałam się do wyjścia na kolację z koleżankami, rozległo się pukanie do drzwi.
– Walentyno! Otwórz! Mój klucz nie działa!
Przysunęłam się do drzwi, ale nie otworzyłam.
– Oczywiście, że nie działa – powiedziałam spokojnie. – Zmieniłam zamki.
– Proszę, wpuść mnie. Popełniłem błąd. Zrozumiałem. Jesteś jedyną, którą kocham.
Oparłam głowę o chłodną powierzchnię drzwi i zamknęłam oczy. Nie czułam ani nienawiści, ani współczucia.
– Czy aby na pewno mnie kochasz, czy po prostu nie masz dokąd pójść? – zapytałam.
Za drzwiami zaległa cisza. Po chwili usłyszałam, jak schodzi po schodach.
Nie płakałam. Nie wahałam się. Po prostu wróciłam do lustra, poprawiłam szminkę i wyszłam. Na spotkanie ze światem, który w końcu należał do mnie.
Nie, nie czekałam. I nie będę już czekać.
Mam swoje życie. I wreszcie naprawdę w nim jestem.