Zostawiłem żonę, gdy przestała dbać o siebie po porodzie – dwa lata później zobaczyłem ją i… zamarłem
Gdy na świat przyszło nasze drugie dziecko, coś w Alinie zgasło.
Kobieta, która jeszcze niedawno potrafiła zmieniać stylizacje kilka razy dziennie, dbając o każdy detal jak o świętość, nagle zniknęła. Po powrocie ze szpitala w Timișoarze wyglądała, jakby wymazała z pamięci całe swoje dotychczasowe życie – oprócz jednej rzeczy: starego, wypłowiałego T-shirtu i rozciągniętych dresów, które nie przylegały do jej ciała, lecz smętnie z niej zwisały niczym flaga kapitulacji.
Nie chodziła w tym stroju. Ona w nim egzystowała. Rano, wieczorem, nocą – bez względu na porę, była jego częścią, jakby to stało się jej drugą skórą.
– Tak jest łatwiej wstawać w nocy do dzieci – rzucała bez większego zainteresowania, kiedy pytałem, dlaczego się nie przebierze.
Z jednej strony miało to sens. Z drugiej – gdzie się podziały wszystkie jej dawne hasła, którymi kiedyś tak chętnie rzucała? „Prawdziwa kobieta błyszczy nawet w piekle!” – mawiała. A teraz? Blasku nie było, zostały tylko cienie.
Zapomniała o wszystkim, co dawniej kochała: o ulubionej kosmetyczce w Aradzie, o porannych treningach na siłowni, o tym, że zawsze, ale to zawsze nosiła biustonosz, bo – jak mawiała – „kobiecość ma swoje zasady”. Teraz? Chodziła po domu z obwisłym biustem, bez makijażu, bez uśmiechu, jak duch dawnej siebie.
Jej ciało też się zmieniło. Brzuch stracił jędrność, talia zniknęła, nogi opuchły, a szyja przestała mieć ten zmysłowy zarys, który tak uwielbiałem. Włosy? Albo chaotyczny nieład, jakby walczyła z tornadem, albo niedbały kok z buntowniczymi kosmykami sterczącymi w różne strony.
Najgorsze było to, że kiedyś była naprawdę olśniewająca. Gdy szliśmy razem ulicami Sibiu, mężczyźni odwracali się za nią z zachwytem. A ja? Czułem dumę. To była moja kobieta, moja królowa.
Teraz… została z niej tylko smutna wersja dawnej bogini.
Dom również to odzwierciedlał – pełen chaosu, bałaganu, bez ładu i składu. Jedyną rzeczą, którą wciąż robiła z pasją, było gotowanie. Trzeba przyznać – w kuchni potrafiła czarować. Jej potrawy były nieziemskie. Ale poza tym? Życie z nią było jak niekończący się dramat.
Prosiłem ją, błagałem, żeby się nie poddawała. Przytakiwała, obiecywała zmianę… ale nic się nie zmieniało. Moja cierpliwość się wyczerpywała. Każdy kolejny dzień z kobietą, którą kiedyś kochałem, a teraz ledwo poznawałem, był dla mnie jak wyrok.
Aż pewnego wieczoru pękłem. W czasie kłótni wykrzyczałem słowo, którego nie da się cofnąć: rozwód.
Nie krzyczała. Nie błagała. Spojrzała tylko na mnie ze smutkiem i wyszeptała:
– Skoro tak chcesz… Myślałam, że mnie kochasz.
Nie chciałem słyszeć tego zdania. Byłem zbyt zraniony, zbyt zmęczony tym, co się stało z naszą relacją. Złożyłem pozew. Niedługo później otrzymałem oficjalne dokumenty z Cluj-Napoca. Wszystko się skończyło.
Nie będę udawał idealnego ojca – poza płaceniem alimentów nie miałem kontaktu ani z nią, ani z dziećmi. Unikałem jej jak ognia. Wspomnienie kobiety, którą kiedyś kochałem, a która teraz była kimś zupełnie innym, raniło mnie zbyt głęboko.
Minęły dwa lata.
Pewnego ciepłego wieczoru, spacerując ulicami Constanțy, zauważyłem znajomą sylwetkę. Krok pełen lekkości, jakby sunęła po ziemi… Nie mogłem oderwać wzroku.
To była ona. Alina.
Ale nie ta Alina z rozciągniętymi dresami.
To była Alina, jakiej nie znałem. Alina zjawiskowa. Kobieta, która wyszła z popiołów – z gracją, siłą i dumą. Miała na sobie elegancką sukienkę, szpilki, starannie ułożone włosy, delikatny makijaż, idealnie dobraną biżuterię. Wszystko w niej mówiło: „Odzyskałam siebie”.
A jej zapach… ten sam, który pamiętałem z czasów, gdy byłem w niej zakochany po uszy. Uderzył mnie z taką siłą, że na chwilę zabrakło mi tchu.
Zauważyła mnie. Na jej twarzy pojawił się ironiczny uśmiech.
– Nie poznajesz mnie? – zapytała z nutą triumfu. – Przecież mówiłam, że wrócę do siebie. Tylko ty we mnie nie wierzyłeś.
Zaproponowała, żebym odprowadził ją na siłownię. Po drodze wspomniała krótko o dzieciach – rosną zdrowo, są szczęśliwe. O sobie mówiła niewiele, ale jej pewność siebie, energia i promienność mówiły więcej niż tysiąc słów.
W głowie przewijały mi się wspomnienia – jej zmęczone oczy, zrezygnowane gesty, ciche westchnienia i ta przeklęta koszulka, w której spędzała całe dnie. I moje rozczarowanie. Moje pretensje. Moja złość.
Na pożegnanie zapytałem, czy mogę zadzwonić. Przyznałem się, że zrozumiałem swój błąd. Poprosiłem o drugą szansę.
Jej uśmiech był chłodny i stanowczy.
– Teraz to ty jesteś spóźniony, kochanie – powiedziała cicho. – Żegnaj.
I odeszła. Dumna. Niezłomna. Silniejsza niż kiedykolwiek.