Przyjechałam do córki bez uprzedzenia… i zobaczyłam coś, czego nigdy nie chciałam wiedzieć.
Wydaje się, że największym szczęściem jest widzieć swoje dzieci zdrowe i spełnione. Zawsze wierzyłam, że mi się to udało. Miałam kochającego męża, dorosłą córkę Kalinę i dwójkę cudownych wnucząt. Nie opływaliśmy w luksusy, ale mieliśmy siebie – a to było dla mnie wszystkim.
Kalina wyszła za mąż młodo, zaledwie po dwudziestce. Jej wybranek, Krzysztof, był już po trzydziestce – stateczny, z dobrą pracą, własnym mieszkaniem w Poznaniu. Nie bawili się w marzenia, tylko budowali przyszłość – wesele z rozmachem, podróż poślubna na Malediwy, eleganckie prezenty. Rodzina szeptała: „Złoty chłopak jej się trafił”.
Na początku wszystko wyglądało jak z katalogu. Pojawił się Wojtuś, potem Zosia, przenieśli się do przestronnej willi pod Warszawą. Odwiedzali nas regularnie. Ale z czasem coś się zmieniło. Kalina była coraz cichsza, jej spojrzenie coraz bardziej nieobecne. Twierdziła, że wszystko jest w porządku, ale jej głos był pusty, jakby pozbawiony życia. Czułam, że coś się dzieje. Matka wie.
Gdy przez kilka dni nie odbierała telefonu ani nie odpowiadała na wiadomości, wsiadłam w pociąg do Warszawy. Bez zapowiedzi. „Po prostu się stęskniłam” – miałam powiedzieć.
Kalina otworzyła drzwi z zaskoczoną miną. Nie było w niej radości, tylko napięcie. Krzątała się nerwowo, nie patrząc mi w oczy. Uściskałam wnuki, ugotowałam rosół, pomogłam w domu. Zostałam na noc.
Wieczorem wrócił Krzysztof. Spóźniony, z aromatem drogich perfum na marynarce i pojedynczym blond włosem na kołnierzu. Cmoknął Kalinę w policzek – bez emocji. Ona skinęła głową, jakby nic nie poczuła.
W nocy, szukając wody w kuchni, usłyszałam głos na balkonie:
— Już niedługo, kochanie… nic się nie domyśla.
Serce mi stanęło. Szklanka zadrżała w dłoni.
Rano spytałam Kalinę prosto z mostu: „Wiesz o tym?”. Milczała chwilę, po czym szepnęła:
— Mamo, proszę cię… nie mieszaj się. Wszystko jest pod kontrolą.
Zaczęłam mówić o tym, co widziałam. O perfumach, włosie, rozmowie. Ale odpowiedziała spokojnie, chłodno:
— Wydaje ci się. To dobry ojciec. Zawsze dba o dzieci. A miłość… cóż, z czasem wygasa.
W łazience płakałam w ciszy. Wiedziałam, że nie tracę tylko zięcia – tracę Kalinę. Żyła w tym układzie nie z serca, ale z potrzeby zachowania wygodnego życia. A on wykorzystywał jej milczenie.
Wieczorem nie wytrzymałam i stanęłam z nim twarzą w twarz. Nie zaprzeczał. Uśmiechnął się kpiąco:
— No i co z tego? Nie odchodzę. Robię, co trzeba. Płacę, jestem w domu. A że mam kogoś na boku? Ona wie. I jej to pasuje.
— A jeśli jej wszystko powiem?
— Próbuj. Ona woli nie wiedzieć. Tak jej wygodniej.
Wróciłam do Łodzi z sercem ciężkim jak ołów. Mąż mówi: „Zostaw. Dorośli ludzie. Stracisz córkę”. Ale ja czuję, że już ją tracę. Dzień po dniu, krok po kroku – przez złudne poczucie bezpieczeństwa i życie, za które płaci się milczeniem.
Modlę się, żeby któregoś dnia otworzyła oczy. I żeby nie było wtedy za późno.