Tam, gdzie się wszystko kończy, może zacząć się coś nowego
Lucy kiedyś myślała, że życie już niczym jej nie zaskoczy. Że zna smak miłości, straty, a samotność nie jest jej obca. Po rozwodzie została z pustym mieszkaniem i garścią wspomnień. Jej syn, Harry, przestał odbierać telefony. A mąż – ten sam, który zdradził i odszedł – zadbał o to, by wszyscy uznali ją za winowajczynię.
Wszystko to zdawało się nierealne, kiedy spoglądała na stare zdjęcie stojące na komodzie. Jej uśmiechnięta twarz, dzieci jeszcze małe, James obejmujący ją ramieniem. Tak niewinne, tak odległe. Kurz na ramce starła drżącą dłonią, jakby próbowała przywrócić temu życiu blask. Ale ono przepadło.
— Lucy? Wszystko w porządku? — głos pani Kinsley, właścicielki domu, w którym Lucy sprzątała, wyrwał ją z zamyślenia.
— Tak… tak, przepraszam. Jestem tylko trochę zmęczona — wymusiła uśmiech, ocierając oczy.
Pani Kinsley spojrzała na nią długo, uważnie, z tym rodzajem współczucia, który boli bardziej niż słowa.
— Kochana, widzę, jak bardzo się starasz. Ale… może czas porozmawiać o tym, co dalej?
Lucy poczuła, jak ziemia usuwa się jej spod nóg.
— Proszę, niech mnie pani nie zwalnia. Potrzebuję tej pracy. Będę szybsza, dokładniejsza, pogodniejsza — mówiła z trudem, prawie szeptem.
— To nie o pracę chodzi — odpowiedziała łagodnie kobieta, kładąc dłoń na jej ramieniu. — Widzę, że się dusisz. A nie chcę, żeby mój dom był dla kogoś ciężarem. Masz w sobie tyle bólu… Ale czasem, by się uleczyć, trzeba coś puścić.
Nie protestowała. Po raz pierwszy od miesięcy nie miała już siły się bronić. Pokiwała tylko głową.
Tamtego popołudnia wyszła na ulicę z poczuciem, że właśnie straciła ostatni punkt zaczepienia. Nie miała już nic. Pracę, którą trzymała się kurczowo – straciła. Dziecka, które kochała nad życie – nie było przy niej. Życia, które znała – zgasło.
Idąc, nie patrzyła przed siebie. Myślała o dawnych czasach, o szkole średniej, kiedy największym dramatem było niezdane sprawdziany z matematyki. Gdy marzenia nie miały jeszcze ostrych krawędzi.
Wtedy właśnie, nie wiadomo skąd, nadjechał samochód. Klakson rozdarł powietrze. Lucy odruchowo rzuciła się na bok, lądując w zimnej kałuży. Mokra, przerażona, nie potrafiła wstać.
Drzwi auta trzasnęły i wyskoczył z niego zdenerwowany kierowca.
— Ty ślepa jesteś?! Mało brakowało, a uszkodziłabyś lakier! — wrzeszczał, nie zważając na jej stan.
Lucy z trudem podniosła się z ziemi.
— Przepraszam… — wymamrotała, czując, jak wstyd i zimno palą ją pod skórą.
I wtedy usłyszała inny głos. Ciepły. Zrównoważony.
— Glen, wystarczy.
Z tylnego siedzenia wysiadł mężczyzna. Wysoki, elegancki, ale w jego oczach było coś, co zburzyło jej obronne mury. Spokojnie podszedł i wyciągnął rękę.
— Wszystko w porządku? Nic pani nie jest?
— Nie… chyba nie — odpowiedziała, zaskoczona jego troską.
— Może zawieziemy panią do domu? Albo chociaż gdzieś, gdzie można się ogrzać?
Nie wiedziała, dlaczego zgodziła się wsiąść do auta z nieznajomym. Może dlatego, że jego oczy nie były obce. Albo dlatego, że była już tak zmęczona, że nie miała siły odmawiać.
Zatrzymali się przed okazałym domem. Rezydencja wyglądała jak z bajki. Mężczyzna – który przedstawił się jako George – zaprowadził ją do środka, do przestronnego salonu, gdzie czekał kominek i herbata.
Podał jej filiżankę i zapytał:
— Pozwoli pani, że zadzwonię po lekarza. Tak na wszelki wypadek?
Nie miała nic przeciwko. Lekarz, starszy pan o łagodnym spojrzeniu, obejrzał ją delikatnie i potwierdził: tylko kilka siniaków.
Lucy chciała już wyjść, kiedy George niespodziewanie powiedział:
— Lucy… nie widzieliśmy się od lat. Ale przecież znam cię od dawna.
Zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć, o czym mówi.
— Nie poznajesz mnie?
Przyjrzała mu się uważnie. Oczy. Usta. Ten uśmiech…
— George? George z klasy biologicznej? – zapytała niepewnie.
Roześmiał się.
— Właśnie ten. Tylko bardziej siwy.
Usiedli razem przy kominku, opowiadając sobie o dawnych czasach. O wagarach, o zapachu kredy w sali 204, o tym, jak kiedyś prawie ją pocałował, ale się nie odważył.
Czas się cofnął.
— Co się z tobą działo przez te wszystkie lata? — zapytała.
— Dużo pracy. Trochę samotności. I sporo myślenia o tobie — odpowiedział szczerze.
Lucy zamilkła. A potem opowiedziała mu wszystko. O zdradzie, o utraconym dziecku, o pustce.
George słuchał bez przerywania.
— Pamiętam, jak kiedyś powiedziałaś, że boisz się żyć bez planu. Że musisz wiedzieć, co cię czeka. A dziś?
— Dziś już wiem, że życie i tak zaskoczy — odpowiedziała cicho.
— Może zaskoczy też w dobry sposób? — zapytał, delikatnie ujmując jej dłoń.
Nie odpowiedziała. Ale nie cofnęła ręki.
— Lucy… może powinniśmy spróbować nadrobić ten czas?
Spojrzała na niego i po raz pierwszy od wielu miesięcy się uśmiechnęła.
— Może… może właśnie nadszedł nasz moment.
I wtedy zrozumiała, że to, co miała za koniec wszystkiego… było początkiem czegoś, czego jeszcze nie znała.