— Nikt się o niczym nie dowie — szepnął Vlad, unosząc ciężki kamień. — Powiem, że spadłaś z urwiska. Koniec sprawy. Nikt cię nie będzie szukał. Jesteśmy na innym kontynencie. Kto będzie się bawił w poszukiwania jakiejś zgubionej turystki? A ja wrócę do domu jako wdowiec, przejmę spadek… i w końcu ożenię się z tą, którą naprawdę kocham. A o tobie zapomnę jak o złym śnie!
Marina marzyła o tej podróży do Afryki od dawna. Miesiącami śniły jej się zielone dżungle pełne krzyczących małp i kolorowych ptaków, rozgrzane piaski pustyni, niekończące się sawanny z żyrafami i lwami, gdzie każdy krok był jak dotknięcie pierwotnej natury. Pragnęła uciec z szarego, zasypanego śniegiem miasta, z wiecznego deszczu i ponurych dni, by znaleźć się gdzieś tam — wśród dzikiej, wolnej przyrody.
Teraz miała w kieszeni bilet do Konga, a do Afryki zostały tylko godziny. Do walizki z nieskrywanym zadowoleniem wkładała kostiumy kąpielowe, szorty, kapelusze — wszystko, co przyda się w tropikach. Jednak dla Mariny to nie była zwykła wyprawa. To była szansa. Szansa, by uratować swoje małżeństwo.
Byli małżeństwem zaledwie półtora roku, lecz między nimi pojawiła się ogromna przepaść. Czasem miała wrażenie, że Vlad jej nie znosi — a może nawet jej nienawidzi. Pracowali razem, lecz on prawie na nią nie zwracał uwagi, mimo że była jego przełożoną. Po tragicznym wypadku, w którym straciła rodziców, Marina odziedziczyła rodzinne biuro reklamowe. I niemal natychmiast w jej życiu pojawił się Vlad.
W jakiś sposób zdobył jej zaufanie. Był oczytany, kulturalny, cięty w słowach i potrafił zaskoczyć. Marina potrzebowała tego tak bardzo, że poddała się impulsowi i zgodziła się zostać jego żoną. Po luksusowym ślubie i miesiącu miodowym nad oceanem ich relacje zaczęły stawać się chłodne i obce. Teraz miała nadzieję, że ta podróż pozwoli uratować, co jeszcze da się uratować.
Kiedy Vlad przechodził obok pokoju Mariny i zobaczył, jak z trudem zapina spuchniętą torbę, zatrzymał się i złośliwie parsknął:
— Zamierzasz tam zostać na zawsze? Po co tyle rzeczy?
Zmęczona, Marina uśmiechnęła się słabo:
— Po prostu chcę każdego dnia być trochę inną. Chociaż z wyglądu.
Vlad znowu parsknął, wzruszył ramionami i odszedł. Marina spojrzała za nim i głęboko westchnęła.
— Mam nadzieję, że to się opłaci…
Po trzech dniach i kilku przesiadkach dotarli do Konga. Stamtąd autobus zawiózł ich do wioski, gdzie znajdował się obóz bazowy. Marina patrzyła na wszystko z zachwytem dziecka odkrywającego nową, nieznaną rzeczywistość. Vlad milczał, siedział z niezadowoloną miną, ewidentnie nie podzielając jej entuzjazmu.
Irytowało go wszystko: głośno śmiejących się Amerykanów, starą parę z Francji, nawet młodą przewodniczkę — sympatyczną czarnoskórą dziewczynę, która świetnie mówiła po rosyjsku i angielsku. Patrzył na nią z wyraźną pogardą, a gdy Marina szturchnęła go w bok, odpowiedział tylko złym spojrzeniem.
— Spójrz, jaka piękna! — szepnęła, wskazując na powoli przemierzającego sawannę nosorożca. — Myślisz, że mógłby przewrócić nasz autobus?
Vlad nawet nie spojrzał.
— Nie wiem — mruknął — chyba tylko jeśli przewróci, to wreszcie się wyśpię.
Spojrzał nieprzychylnie na Amerykanów, którzy znów się śmiali i machali mu ręką.
— Przestań, błagam! — szepnęła Marina. — Nie psuj innym wypoczynku!
Ale Vlad odwrócił się i zamknął oczy, jakby zasypiał. Marina przestała próbować go angażować — sawanna już nie cieszyła jej jak wcześniej. Coś w nim się zepsuło. Czego dokładnie, nie wiedziała. Jednak jedno było pewne — ich małżeństwa chyba nie da się uratować.
Pierwsza noc w Afryce minęła szybko. Marina budziła się kilka razy, słysząc przerażające krzyki nocnych ptaków, które przyprawiały ją o dreszcze. Rano, po krótkim śniadaniu, grupa wyruszyła do słynnego wodospadu ukrytego głęboko w dżungli. Autobus mógł podjechać tylko do wejścia, dalej czekał około dwukilometrowy spacer wąską ścieżką otoczoną krzewami i niskimi drzewami.
Marina i Vlad wzięli na plecy plecaki i ruszyli za przewodnikiem i ochroniarzami. Ona szła radośnie, z zainteresowaniem oglądając otoczenie, zrywając kwiaty i próbując złapać duże, niebieskie motyle. Vlad milczał, celowo nie patrzył na żonę.
— Spójrz, kogo złapałam! — zaśmiała się Marina, pokazując mu dużego, paskowanego chrząszcza siedzącego na jej dłoni, niemal zajmującego całą rękę. — Taki ciężki, jak kamień…
— To goliat — powiedział obojętnie Vlad, patrząc z niesmakiem na owada. — Mieliśmy jednego w szkole w sali biologii. Martwego.
Marina próbowała rozładować napięcie w jego głosie:
— Skąd ty to wszystko wiesz? O tych owadach i innych rzeczach… Mama chyba zamiast bajek czytała ci encyklopedie?
Po raz pierwszy od dawna Vlad lekko się uśmiechnął:
— Nie, mama nigdy mi nic nie czytała. Pracowała cały czas, prawie jej nie widziałem. Musiałem sam nauczyć się czytać… już jako pięciolatek.
Marina skinęła ze zrozumieniem i lekkim smutkiem. Poprawiła pasek plecaka, który zsunął się z ramienia.
— Moi rodzice często czytali mi na głos — powiedziała zamyślona. — Szczególnie mama — miała taki ciepły, miękki głos. A tata lubił straszne opowieści. Czasem straszył mnie nimi przed snem, ale i tak było ciekawie…
Chciała kontynuować, gdy nagle usłyszeli zaniepokojony krzyk. Oboje gwałtownie się odwrócili. Do nich biegła przewodniczka.
— Pani Legrange miała atak serca — wyjaśniła pośpiesznie. — Jej mąż i dwaj Amerykanie zawieźli ją z powrotem do hotelu. Jeśli chcecie, możecie też wrócić.
— Nie, idziemy dalej — stanowczo odpowiedziała Marina. — Jesteśmy już prawie na miejscu.
Przewodniczka skinęła głową i przypomniała o konieczności trzymania się ścieżki, po czym pobiegła do autobusu.
— Wczoraj chyba przesadziła z winem — parsknął Vlad, ścierając pot z czoła. — Nic dziwnego, że ją złapało. Tu jest takie piekło od upału.
Zamilkł i Marina znów próbowała do niego przemówić, lecz Vlad znowu włączył tryb „ciszy”. Ona też zmęczyła się i zamilkła na dłużej.
Ale długo nie wytrzymała.
— Co się z tobą dzieje, Vlad? — w końcu wybuchła. — Dlaczego się tak zachowujesz? Jakbym była niewidzialna! Znudziłam ci się? Praca? Stanowisko? A może… masz kogoś innego? Powiedz wprost. Przestań mnie ignorować, jakbym była niczym!
Twarz Vlada zesztywniała. Zacisnął szczęki, lecz odpowiedział:
— Jesteśmy na miejscu — powiedział, wskazując w stronę, gdzie między drzewami ukazał się wodospad. — Zobacz… pięknie.
Marina, zirytowana i rozgoryczona, niechętnie podeszła do krawędzi skalnego urwiska. Przed nią, z dużej wysokości, spadał majestatyczny wodospad do jeziora, które lśniło jak lustro. Jego siła i piękno były oszałamiające. Na moment zapomniała o wszystkim.
Tymczasem Vlad ostrożnie odłożył plecak i podniósł z ziemi duży, gładki kamień.
— Masz rację — powiedział cicho. — Mam inną. Nazywa się Alisa. Znasz ją. Jest w ciąży. Sześć tygodni. To moje dziecko.
Marina powoli obróciła się do niego, nie wierząc własnym uszom.
— Alisa? Z marketingu? — wyszeptała. — Zdradzałeś mnie z nią?
Vlad skinął głową.
— Kocham ją. A ciebie nigdy nie kochałem — jego głos stał się zimny i ostry. — Ożeniłem się z tobą, by zdobyć dostęp do twojego biznesu. Przez cały czas znosiłem twoje humory, a awansów nie dostałem. Zawsze słyszałem, że robię wszystko źle. Do diabła, ty wredna suko!
Zrobił krok do przodu. Marina instynktownie cofnęła się, poślizgnęła na wilgotnej ziemi, ledwo się nie przewróciła.
— Vlad, nie rób tego — błagała. — Dam ci pieniądze, rozstaniemy się legalnie. Tylko nie tutaj. Proszę…
Ale on nie słuchał. Uniósł kamień i powoli ruszył w jej stronę. Próbowała uciec, ale ciężki plecak jej przeszkadzał. Potknęła się i znalazła się na samym brzegu urwiska.
Vlad uniósł rękę.
Cios był nagły. Głowa zaczęła się kręcić, oczy się zamgliły. Marina poczuła, jak spada w zieloną, szumiącą przepaść. Woda przyjęła ją w swoje chłodne objęcia.
Po chwili wypłynęła na powierzchnię, łapiąc powietrze. Krew sączyła się z rany na głowie. Z góry docierał tylko szum wodospadu.
— Pomocy! — krzyknęła, czując, jak siły ją opuszczają. — Ktoś…!
Jej krzyk zagubił się w dzikiej symfonii przyrody. Nikt go nie usłyszał.
Z ostatnim wysiłkiem Marina sięgnęła do brzegu. Wydostała się z wody i znalazła schronienie w małej jaskini ukrytej w zaroślach. Upadła na chłodną, wilgotną ziemię i straciła przytomność.
Wład pobiegł przez wioskę bez patrzenia pod nogi. W głowie miał tylko jeden plan — zrobić wszystko, by to wyglądało na wypadek. Po drodze spotkał przewodniczkę i ochroniarzy, teatralnie padł na ziemię, zakrywając twarz dłońmi.
— Moja żona… — zawołał, udając płacz. — Spadła z wodospadu! Chciała podejść do jeziora… i się poślizgnęła! Boże, nie zdążyłem nic zrobić!
Przewodniczka i ochroniarze pomogli mu wstać, zaprowadzili do autobusu i poprosili Amerykanów, by się nim zajęli. Gdy usłyszał, że ktoś wezwał policję, Vlad nagle zerwał się, odepchnął jednego z turystów i wybiegł w dżunglę, znikając bez śladu.
Marina z trudem wróciła do siebie. Głowa rozbijała się bólem, całe ciało bolało, ale wiedziała, że nie może tracić czasu. Kierując się po omacku po zimnych ścianach jaskini, szła na oślep, tracąc poczucie czasu. Nagle oślepiło ją jasne światło, a w uszach usłyszała ludzkie głosy — to byli ratownicy. Zobaczywszy ich, uniosła ręce, pokazując, że nie jest zagrożeniem. Obok niej niespodziewanie pojawiła się gorilla — dzika, lecz spokojna. Ratownicy opuścili broń i ostrożnie podeszli do niej.
Po jakimś czasie Marina stała już nad brzegiem jeziora, gdzie spadał potężny wodospad. Obok byli przewodnik i kilku policjantów, którzy coś notowali. Zauważywszy kobietę, zamilkli i podeszli do niej.
— Na szczęście żyjesz! — powiedziała przewodniczka, próbując nie patrzeć na ranę na jej głowie. — Przeszukaliśmy wszystkie jaskinie, gdy nurkowie nie znaleźli cię w jeziorze. Jak to zrobiłaś?
Marina opowiedziała krótko o wydarzeniach, czując, jak ciało domaga się odpoczynku.
— Gdzie jest mój mąż? — spytała. — Czemu go tu nie ma?
Przewodniczka zmarszczyła brwi i wymieniła spojrzenia z policjantem. Ten po chwili odezwał się łamanym angielskim:
— Twój mąż… nie żyje. Po twoim zaginięciu uciekł w dżunglę. Później dwóch miejscowych widziało, jak spadł do rzeki. Roztrzaskał się o kamienie, a jego ciało porwał krokodyl. Przykro mi.
Zapalił papierosa, pobawił się nim w palcach i odszedł w milczeniu.
— Krokodyl… — powtórzyła Marina, podnosząc z ziemi niedopalonego papierosa. — Co za koszmar…
Poprosiła przewodniczkę o ogień i długo siedziała, patrząc na spadającą wodę. Myśli wirującej w głowie były jak stado przestraszonych ptaków. Sama nie mogła uwierzyć, że to się wydarzyło — że przeszła przez zdradę, próbę zabójstwa i upadek z urwiska. Jedynie siniaki, ból i blizna na głowie przypominały jej o rzeczywistości.
Z wysiłkiem podniosła się i podążyła za przewodnikiem do autobusu, ignorując dziennikarzy z mikrofonami i kamerami.
Po wszystkim Marina podjęła decyzję — wakacje się skończyły. W domu zorganizowała symboliczny pogrzeb i przekazała zarządzanie agencją reklamową swojej przyjaciółce Wiktorii. Do pracy wróciła tylko raz — by spotkać się z Alisą, pracownicą działu marketingu, której Vlad wymienił imię przed śmiercią.
Gdy dziewczyna weszła do biura, Marina cicho położyła na stole papierową kopertę z pieniędzmi.
— Tutaj jest dwadzieścia tysięcy — powiedziała, nie spuszczając wzroku z fotografii, na której jeszcze byli razem z Vladem. — Weź, napisz wypowiedzenie i odejdź. Na zawsze.
Alisa zajrzała do koperty, zbledła i powoli usiadła.
— A Vlad? — zapytała cicho. — My… wszystko wiemy?
Marina kiwnęła głową.
— Nie żyje — odparła chłodno. — Wszystko mi wyznał — tuż przed… więc zapomnij o mnie. Napisz wypowiedzenie i znikaj.
Alisa wzięła papier i długopis, ale długo nie mogła zdecydować, co napisać.
— Co wpisać? — zapytała w końcu.
— Nie wiem, nie robi mi różnicy — obojętnie odpowiedziała Marina, odwracając zdjęcie do ściany. — Może po prostu: „na własne życzenie”. Będzie lepiej.
Szybko napisała tekst i
Marina bez czytania wysłała ją do kadr. Gdy dziewczyna wyszła, zamknęła rolety, zgasiła światło i opuściła biuro, w którym zrobiło się zbyt ciężko oddychać.
Kilka miesięcy Marina spędziła na terapii u psychologa. Po Afryce dręczyły ją bóle głowy i koszmary, których ulgę przynosiły tylko leki. Czasem, by oderwać się, wychodziła do parku. Na polecenie lekarza adoptowała psa — dużego, łagodnego retrievera o imieniu Rocky. Teraz nie czuła się już samotna.
Pewnego wiosennego wieczoru, spacerując z Rockym w parku, usłyszała, jak ktoś zawołał ją po imieniu. Odwróciła się i zobaczyła młodego mężczyznę w starym, znoszonym płaszczu, trzymającego w rękach obraz. Podszedł i nieśmiało podał jej swój obraz.
— Nazywam się Matwiej. Jestem artystą ulicznym. Często widzę panią tutaj w parku… Postanowiłem namalować pani portret. Jak się pani podoba?
Marina ostrożnie rozwinęła obraz. Przed nią było jej odbicie — lekko smutne, zamyślone, ale prawdziwe.
— Bardzo ładne — uśmiechnęła się. — Wyglądam prawie młodziej. Tylko dlaczego taka smutna?
Matwiej włożył ręce do kieszeni i nieśmiało uśmiechnął się.
— Zawsze ma pani takie wyraziste spojrzenie — powiedział, patrząc na swoje buty. — Nie poprawiałem niczego. Jeśli pani chce, mogę namalować inny portret…
Marina zaśmiała się i schowała obraz do torby, ciągnąc na smyczy niecierpliwego Rockiego.
— Chętnie pozuje dla pana jeszcze raz — powiedziała — ale teraz muszę już iść. Do zobaczenia.
Zrobiła kilka kroków, gdy Matwiej ostrożnie dotknął jej rękawa.
— Przepraszam — zaczął drżącym głosem, jakby bał się własnych słów — chciałem zapytać… Co pani robi dziś wieczorem?
Marina spojrzała na niego z wyrozumiałością i lekko się uśmiechnęła.
— Nic szczególnego — odpowiedziała. — A dlaczego? Ma pan jakiś pomysł?
Matwiej zawahał się, ale kiwnął głową:
— Moglibyśmy… pospacerować albo wypić kawę…
Marina cicho się roześmiała i wyjęła z kieszeni pogniecioną wizytówkę.
— Proszę — podała mu — jak wymyśli pan coś ciekawego, proszę dzwonić. Może znajdziemy lepsze miejsce niż zwykła kawiarnia. Pan jest artystą, na pewno ma pan wyobraźnię.
Z tymi słowami lekko klepnęła go w ramię i odeszła. Matwiej został na miejscu, ściskając wizytówkę i patrząc za nią. Gdy zniknęła z pola widzenia, Marina spojrzała na Rockiego i powiedziała zamyślona:
— No i jak, podoba ci się ten facet? Wydaje się fajny, prawda? A do tego dobrze rysuje. Może warto się z nim spotkać?
Rocky radośnie merdnął ogonem i głośno zaszczekał.
— Też tak myślisz? — uśmiechnęła się Marina. — W takim razie zgoda.
Ruszyła dalej, zastanawiając się, gdzie Matwiej zaproponuje spotkanie. W rzeczywistości nie miało to dla niej znaczenia — ważne, by obok był ktoś, kto naprawdę ją rozumie. I, co zaskakujące, czuła, że Matwiej może być właśnie taką osobą. Lubiła go. To już coś ważnego.
Minął czas. O Vladzie Marina starała się nie myśleć. To, co było, pozostało tam, w gorącej Afryce, w pamięci pełnej bólu i strachu. Teraz jej życie wyglądało inaczej. Z Matwiejem łączyły ją jeszcze delikatne, nieśmiałe relacje — bardziej przyjaźń niż romans. Ale nie spieszyła się. Jego starania cieszyły ją, jego uwaga była szczera.
O Alisie prawie nie myślała. Nie wiedziała, gdzie jest, i nie chciała wiedzieć. W głębi duszy uważała się za wolną od niej. Nie znała wielu prawd — i być może lepiej tak zostawić.
Nowe życie zaczynało się powoli, ale pewnie. Z psem, spacerami i obrazami pełnymi światła. I z szansą na nowy początek.