Pod brzozą znalazł maluszka i wychował jak własne dziecko. Kto by jednak pomyślał, co się wydarzy później…

Advertisements

— Hej, co tu robisz? — Mikołaj Andrzejewicz zamarł, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

Advertisements

Pod starą brzozą, skulony na opadłych liściach, leżał chłopiec. Chudziutki, około czteroletni, w za cienkiej kurtce, drżał, obejmując się ramionami. Przestraszone oczy skierował na leśniczego.

Mikołaj rozejrzał się uważnie, wsłuchując w ciszę lasu. Nikogo w pobliżu. Jedynie wiatr szumiał w gałęziach sosen, a gdzieniegdzie słychać było trzask łamanych gałęzi.

Advertisements

Przykucnął, starając się wyglądać mniej groźnie.

— Jak masz na imię, maluchu? Gdzie są twoi rodzice?

Chłopiec przylgnął plecami do szorstkiego pnia brzozy. Wargi mu drżały, lecz zamiast słów wydobył się jedynie cichy, ochrypły szept.

— Se… Senia — wymsknęło się w końcu.

— Senia? — Mikołaj wyciągnął rękę, lecz dziecko cofnęło się. — Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.

Nad lasem zaczynał zapadać zmierzch. Temperatura spadała, a chłopiec już drżał z zimna. Kto mógł go tu zostawić? Najbliższa wieś była oddalona o ponad trzydzieści kilometrów, a droga jeszcze dalej.

— Chodź ze mną — powiedział łagodnie leśniczy. — U mnie jest ciepło i czeka jedzenie.

Na dźwięk słowa „jedzenie” w oczach chłopca pojawiła się iskierka nadziei.

Mikołaj zdjął swoją kurtkę i delikatnie narzucił ją na chude ramiona chłopca. Ten nie protestował.

— Tak jest — powiedział, podnosząc chłopca na ręce.

Był lekki jak piórko, jego kości prześwitywały przez skórę — dawno nie jadł.

Przemierzali las, a Mikołaj czuł, jak Senia stopniowo przestaje drżeć. Za drzewami wyłoniła się chatka — niska, z lekko pochylonym gankiem i dymem unoszącym się z komina.

— Jesteśmy w domu — oznajmił leśniczy, otwierając drzwi stopą.

W środku pachniało suszonymi ziołami i dymem z ogniska. Ogień w piecu dogasał, rzucając ciepłe, czerwone światło na stary stół i ławy.

Mikołaj posadził chłopca na ławie i dorzucił drew do pieca. Płomienie oświetliły jego przestraszoną twarz.

— Zaraz się ogrzejesz — powiedział, zdejmując z pieca kociołek. — Potem porozmawiamy.

Senia jadł łapczywie, czasem się krztusił i kaszlał. Mikołaj patrzył na niego i poczuł, jak w jego sercu poruszają się dawno zapomniane uczucia. Ile lat minęło, odkąd ostatni raz w jego domu było dziecko? Dziesięć? Piętnaście? Po tamtym wydarzeniu…

Nie teraz.

— Skąd jesteś, Senia? — zapytał, gdy chłopiec opróżnił miskę.

Malec pokręcił głową.

— Mama… tata… gdzie są?

Znów potrząsanie głową, tym razem z łzami.

— Nie wiem — wyszeptał.

Mikołaj westchnął ciężko. Jutro będzie musiał pojechać do wsi i powiadomić Iwana Jegorowicza. Dziecko nie mogło się po prostu pojawić znikąd — na pewno ktoś go szuka.

— Dziś zostaniesz tutaj na noc — powiedział leśniczy. — Jutro wszystko wyjaśnimy.

Przygotował dla Senii miejsce na szerokiej ławie przy piecu, przykrył go starym, lecz czystym kocem. Chłopiec skulony siedział w kącie, czujnie rozglądając się dookoła.

W nocy Mikołaj obudził się na ciche szlochy. Senia siedział na ławie, obejmując kolana i bezgłośnie płakał.

— Hej — zawołał leśniczy. — Chodź tutaj.

Poklepał miejsce obok siebie. Chłopiec zamarł, niepewny, czy zaufać, czy uciec.

— No dalej — powiedział łagodnie Mikołaj. — Nie bój się.

Senia nieśmiało zszedł z ławy i powolnym krokiem podszedł do niego. Mikołaj podniósł go i położył obok siebie.

— Śpij — powiedział. — Tutaj nic ci nie grozi.

Następnego ranka Mikołaj szykował się do wyjazdu do wsi. Zawahał się, spoglądając na śpiącego chłopca. Czy zabrać go ze sobą, czy zostawić? Co jeśli Senia się obudzi i przestraszy?

W końcu zdecydował się go obudzić. Senia zerwał się natychmiast, jakby nie spał.

— Jedziemy do wsi — powiedział Mikołaj. — Musimy dowiedzieć się, kto cię szuka.

Chłopiec mocno uchwycił jego rękę.

— Nie! — pierwszy raz wyraźnie powiedział. — Nie chcę!

— Dlaczego? — ukląkł przed nim Mikołaj. — Twoi rodzice na pewno cię szukają.

Senia pokręcił głową, a w jego oczach pojawił się strach.

— Nie mam mamy — wyszeptał. — Nie mam taty.

Coś ukłuło Mikołaja w sercu. Znał ten wyraz twarzy — beznadziejność kogoś, kto wszystko stracił.

Wielu lat temu widział to samo w lustrze, żegnając żonę i syna.

— Dobrze — powiedział po chwili ciszy. — Dziś zostaniemy tutaj. Ale jutro i tak musimy pojechać. Rozumiesz?

Senia skinął, nie puszczając jego dłoni.

Minęły trzy tygodnie. Mikołaj Andrzejewicz w końcu pojechał do wsi.

Iwan Jegorowicz, sołtys, rozłożył ręce — nikt w okolicy nie zgłaszał zaginięcia dziecka. Ogłoszenia nic nie dały. Policja przyjęła zgłoszenie, ale bez większego entuzjazmu.

— Może porzucili, — zasugerował dzielnicowy. — A może ktoś przejeżdżał przez las i zapomniał. Ale w mieście też nikt nie zgłaszał zaginięcia.

Mikołaj był pełen przypuszczeń, ale Senia został z nim. Chłopiec powoli przyzwyczajał się do nowego życia — powoli i ostrożnie, jak dzikie zwierzątko.

— Trzeba nazbierać drewna — powiedział pewnego ranka Mikołaj. — Pomożesz?

Senia wyprostował się, rozłożył ramiona i dumnie skinął głową. Mikołaj uśmiechnął się.

Oczywiście, małe rączki chłopca nie były jeszcze gotowe do ciężkiej pracy, ale dla niego ważne było, by czuć się potrzebnym.

— Twoim zadaniem jest zbieranie drobnych gałązek — powiedział, podając koszyk. — Ja zajmę się siekierą.

Pracowali razem. Mikołaj co chwilę zerkał, jak Senia sumiennie zbiera gałązki i układa je w koszu. Chłopiec marszczył czoło, gdy coś nie wychodziło i zaciskał wargi ze skupienia.

— Nauczę się? — zapytał nagle, wskazując na siekierę.

— Siekać drewno? — uśmiechnął się Mikołaj. — Jeszcze za wcześnie. Najpierw musisz trochę podrosnąć…

— Ale ja już duży! — obraził się Senia.

Mikołaj przykucnął przed nim.

— Duży, tak — zgodził się — ale siekiera jest za ciężka. Zaczniemy od tego, że nauczysz się czyścić ryby, a potem spróbujemy siekierą. Umowa stoi?

Senia powoli kiwnął głową.

Wieczorami spędzali czas przy ogniu. Mikołaj naprawiał sieci lub rzeźbił drewniane figurki, a chłopiec z szeroko otwartymi oczami przyglądał się uważnie.

Czasem leśniczy opowiadał historie o wilkach wyjących do księżyca, sprytnych lisach i niedźwiedziach budzących się wiosną głodnych i rozdrażnionych.

— A przyjdą do nas? — zapytał kiedyś Senia.

— Kto?

— Niedźwiedzie.

Mikołaj pogłaskał go po głowie.

— Nie przyjdą. A jeśli nawet przyjdą, nie pozwolę, żeby cię skrzywdziły.

Słowa te wyszły odruchowo, a w jego sercu zagościło ciepło. Naprawdę postara się chronić chłopca. Będzie przy nim.

Pewnej nocy Mikołaj obudził się gwałtownie na hałas. Senia spał obok, skulony w kłębek.

Hałas się powtórzył — ktoś próbował włamać się do szopy z zapasami. Mikołaj chwycił broń i cicho wyszedł na zewnątrz.

W blasku nadchodzącego świtu zobaczył wielką sylwetkę. Niedźwiedź. Młody, ale już spory. Zwierzę wyłamało drzwi do szopy i próbowało się dostać do środka.

— Spadaj! — krzyknął Mikołaj, strzelając w powietrze.

Niedźwiedź odwrócił się, powąchał powietrze, stanął na tylnych łapach i zaczął warczeć. Nie wystraszył się. Był głodny, a odstraszanie go nie było łatwe.

— Odejdź — powtórzył Mikołaj, celując. — Nie zmuszaj mnie…

Niedźwiedź znowu się na niego rzucił. Mikołaj wystrzelił, celując u nóg zwierzęcia.

Niedźwiedź zatrzymał się na moment, po czym, rozgniewany, rzucił się naprzód.

Senia wybiegł z chaty.

— Senia, wracaj! — krzyknął Mikołaj, przeładowując broń.

Chłopiec stanął nieruchomo, blady ze strachu. Nie uciekł. Zamiast tego zaczął krzyczeć i machać rękami. Niedźwiedź zatrzymał się, zdezorientowany.

Mikołaj wykorzystał moment. Wycelował i wystrzelił. Strzał grzmiał jak piorun. Niedźwiedź zawarczał i zniknął w lesie, zostawiając ślady.

— Powiedziałem ci, żebyś został w środku! — krzyknął Mikołaj do chłopca. — Mógł cię zaatakować!

Senia zapłakał, ale spojrzał mu w oczy.

— Powiedziałeś, że nie pozwolisz, żeby mnie skrzywdzili — wyszeptał. — A ja też nie chciałem, żeby cię skrzywdzili.

W sercu Mikołaja rozlało się ciepło, łagodząc dawne rany. Ukląkł i mocno przytulił chłopca.

— Jesteś bardzo odważny, Senia. Naprawdę.

Siedzieli tak aż do świtu, a potem wspólnie zajęli się naprawą szopy. Mikołaj uczył Senie wbijać gwoździe, a chłopiec uważnie obserwował każdy jego ruch.

— Trzeba załatwić dokumenty — powiedział pewnego wieczoru Mikołaj. — Żebyś mógł zostać ze mną na stałe.

— Na zawsze? — oczy Senii zaświeciły się w półmroku.

— Na zawsze — odpowiedział. I tym słowem przestał się martwić.

Wiosna przyszła nagle. W ciągu tygodnia śnieg stopniał, zamieniając leśne ścieżki w wartkie strumienie. Mikołaj i Senia jeździli w weekendy do wsi, by zebrać potrzebne papiery.

— Adopcja to poważna sprawa — mówił Iwan Jegorowicz, pomagając z formalnościami. — Ale damy radę.

Lata mijały, a chłopiec rósł. Procedura trwała długo, ale Senia coraz mniej bał się ludzi z wioski. Czasem nawet odpowiadał na pytania, siedząc na ławce w korytarzu i bawiąc się nogami.

— Za rok idziesz do szkoły — zauważyła kiedyś pani Maria, miejscowa nauczycielka. — To bystry chłopak.

Mikołaj skinął głową. Myśli o szkole krążyły mu w głowie od dawna, ale starał się je odsuwać. Szkoła oznaczała przeprowadzkę bliżej ludzi, pożegnanie z leśną ciszą. Ale dla chłopca… dla Senii… był gotów na to.

— Co powiesz, jeśli zbudujemy nowy dom? — zapytał kiedyś Mikołaj, wracając z chłopcem starym motocyklem z przyczepką.

— Nowy? — zapytał Senia. — Po co?

— Żebyś miał łatwiej do szkoły. Nie będziesz musiał jeździć daleko.

Senia chwilę milczał, mocniej obejmując Mikołaja za pas.

— A co z lasem? — w końcu zapytał. — Będziemy tu przyjeżdżać?

Mikołaj uśmiechnął się ciepło. Chłopiec pokochał las tak bardzo, jak on sam.

— Oczywiście. A póki co — — pokażę ci, jak się buduje dom.

I zaczęli budować. Najpierw Mikołaj sprzedał starą przyczepkę motocyklową i kupił używaną Nivę, która ułatwiła przewożenie materiałów. Potem znaleźli działkę na skraju wsi, wśród sosen i brzóz, niemal jak w lesie.

Senia pomagał: podawał gwoździe, trzymał deski, zbierał wióry. Pracowali całe lato. Mikołaj uczył go korzystać z ręcznego struga i piły. Ręce chłopca stawały się silniejsze, na dłoniach pojawiły się pierwsze pęcherze, z których był dumny.

Nie byli sami w pracy. W pewnym momencie Mikołaj wynajął ekipę, wydając wszystkie swoje oszczędności.

— Tak jak ty — mówił chłopiec, porównując swoje dłonie z wielkimi dłońmi Mikołaja.

Pod koniec lata dom był prawie gotowy — niewielki, solidny, z świeżego drewna, pachnący lasem i nowym życiem.

Tego samego sierpnia otrzymali oficjalne pozwolenie na opiekę. Mikołaj długo wpatrywał się w dokumenty z pieczątkami, nie wierząc własnym oczom. Teraz wszystko było prawdziwe. Senia stał się jego synem — formalnie i z serca.

— Co teraz? — zapytał chłopiec. — Świętujemy?

Senia mrugnął.

— Jak to?

Mikołaj się zastanowił.

— Może pójdziemy na ryby? A potem nauczę cię gotować prawdziwą, leśną zupę rybną.

Oczy chłopca zabłysły. Skinął energicznie, ledwo nie tracąc równowagi.

Spędzili cały dzień nad jeziorem. Mikołaj pokazał mu, jak zarzucać wędkę i wyjmować rybę, gdy spławik się poruszy.

Senia złowił pierwszego okonia — małego, ale walecznego. Sam go wyczyścił tępo naostrzonym nożem, aby się nie skaleczył.

— Jestem prawdziwym rybakiem? — zapytał.

— Prawdziwym — odpowiedział Mikołaj. — Jeszcze trochę, a przegonisz mnie.

Gotowali zupę rybną na ognisku — z ziemniakami, cebulą i przyprawami, które Mikołaj zbierał w lesie.

Płomienie tańczyły

na ich twarzach, ukazując podobieństwo — jeden duży, z siwą brodą, drugi mały, z piegami na nosie. Ale ich oczy były równie jasne, poważne i uważne.

— Za tydzień idziesz do szkoły — powiedział Mikołaj, mieszając zupę. — Martwisz się?

Senia wzruszył ramionami.

— Trochę. A co jeśli dzieci będą się śmiały?

— Z czego? — zdziwił się Mikołaj.

— Że wcześniej nie chodziłem do szkoły. Że jestem inny.

Mikołaj odstawił łyżkę i przyciągnął chłopca do siebie.

— Posłuchaj mnie uważnie — szepnął. — Tak, różnisz się od nich. Ale jesteś lepszy. Spotkałeś niedźwiedzia w lesie. Potrafisz rozpalić ogień jedną zapałką. Wiesz, jak pachnie ziemia po deszczu.

Poza tym idziesz do pierwszej klasy. Oni też nigdy wcześniej nie byli w szkole, tak jak ty.

Senia spojrzał na niego.

— Naprawdę?

— Naprawdę — uśmiechnął się Mikołaj, przeczesując jego jasne włosy. — I jeszcze jedno: zawsze będę przy tobie. Zawsze.

Pierwszego września było słonecznie i jasno. Senia, ubrany w nową koszulę, z tornistrem na plecach, stał przy furtce. Mikołaj poprawił mu kołnierz.

— Gotowy?

Chłopiec cicho skinął głową. Wspólnie poszli ulicą wioski do szkoły — małego, białego budynku z flagą nad wejściem. Wokół gromadziły się dzieci z bukietami kwiatów, a rodzice robili zdjęcia na pamiątkę.

Przy drzwiach Senia zwolnił krok.

— Tato — powiedział pierwszy raz to słowo, a Mikołaj stanął nieruchomo, nie chcąc przeszkadzać temu momentowi. — Będziesz mnie tu czekał?

— Oczywiście, — odpowiedział chrapliwie Mikołaj. — Dokładnie tutaj. Idź.

Senia wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Odwrócił się jeszcze raz, a Mikołaj stał w miejscu, z ciepłym uśmiechem i oczami pełnymi miłości.

Dzwonek zabrzmiał, a chłopiec zniknął wśród innych dzieci.

Mikołaj pozostał w miejscu, a wiatr delikatnie targał mu włosy. Patrzył na białe drzwi i uśmiechał się.

Jego syn poszedł do szkoły. Tak miało być.

Samotność ustąpiła miejsca ciepłu nowego życia — pełnego sensu, miłości i nadziei na przyszłość.

Advertisements