Mam na imię Bożena, mam 59 lat i dopiero niedawno naprawdę zrozumiałam, co oznacza mieć czas tylko dla siebie. Co znaczy spokojnie zjeść obiad w ciszy, wsłuchać się we własne myśli i wyjść z domu nie po to, by spełniać cudze oczekiwania.
Droga do tego uświadomienia była długa i pełna poświęceń. Przez lata byłam „od wszystkiego”. Wszystko zaczęło się, gdy urodziłam pierwsze dziecko — naturalnie weszłam w rolę osoby, która ogarnia dom, karmi, pierze, gotuje i sprząta.
Mój mąż dużo pracował i wracał zmęczony, ale nigdy się nie skarżyłam. Czułam, że tak musi być. Później przyszła druga córka, remont domu, choroba teściowej — zawsze było „później”, a ja byłam tą, do której dzwoniono, gdy ktoś potrzebował pomocy. Ta, która gotowała na święta, piekła ciasta, woziła dzieci na zajęcia, robiła zakupy i pilnowała, by wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Czasem sama śmiałam się z siebie, że jestem jak domowe pogotowie — wystarczy zadzwonić, a ja już przyjeżdżam i pomagam. Mąż przywykł, że to ja zajmuję się sprawami domowymi, a córki dzwoniły codziennie, nie by zapytać, jak się czuję, ale z prośbami: „Mamo, możesz podwieźć Antosię na balet?” albo „Mamo, przynieś zupę?”. I ja jechałam, robiłam, byłam.
Aż pewnego dnia po prostu nie miałam siły wstać z kanapy.
Pamiętam dokładnie tamte chwile — była sobota rano, zadzwonił telefon, jak zwykle córka z kolejną prośbą o pomoc. Zwykle bez zastanowienia wsiadłabym w auto i po prostu działała. Tym razem spojrzałam na telefon i… nie odebrałam.
Nie z powodu złości czy obrazy, po prostu poczułam, że bateria, która działała przez całe trzydzieści lat, wyczerpała się i powiedziała: „Dość”.
Telefon dzwonił kilka razy, ale ja pozwoliłam sobie na chwilę spokoju. Zrobiłam kawę, usiadłam przy stole i po raz pierwszy od dawna mogłam oddychać bez pośpiechu. Patrzyłam przez okno na ogród, gdzie kwitły aksamitki, i poczułam ulgę.
To było niezwykłe uczucie — jakby ciężka peleryna zsunęła się z moich ramion. Wreszcie mogłam zacząć żyć dla siebie.
Kilka godzin później córka napisała: „Dziś cię nie ma? Co się stało?”
Odpisałam krótko, ale z determinacją: „Potrzebuję dziś być tylko dla siebie.”
Nie odpowiedziała od razu, ale poczułam, że coś się zmienia — że wreszcie pojawiła się niewidzialna granica, której nigdy wcześniej nie postawiłam.
Od tego momentu zaczęłam powoli i ostrożnie mówić „nie”. Najpierw przy drobnostkach: „Nie mogę teraz, mam inne plany”, „Dziś nie dam rady, jestem zmęczona”. Z czasem przy większych sprawach: „Nie zorganizuję całych świąt sama”, „Nie będę codziennie wozić dzieci na zajęcia przez całe lato”.
Na początku było to niezręczne. Córki dziwiły się i żartowały, czasem rzucały wyrzuty. Mąż patrzył na mnie z niepewnością i raz nawet zapytał: „Co się z tobą dzieje? Jakbyś się zmieniła.”
Tak, zmieniłam się. Ale nie nagle. Zmieniały mnie lata niewyspania, gotowania, sprzątania, tłumienia własnych potrzeb. Zmieniło mnie życie, w którym zawsze byłam „na zawołanie”, ale coraz mniej obecna dla samej siebie.
Zaczęłam znów słuchać swoich pragnień. Zaczęłam czytać książki odkładane „na później”. Znalazłam grupę kobiet w podobnym wieku — raz w tygodniu spotykamy się w bibliotece, rozmawiamy, śmiejemy się, czasem wzruszamy. One też kiedyś były „od wszystkiego”. I one też przestały odbierać telefony.
Dziś mój dzień nie zaczyna się od listy obowiązków. Czasem zaczynam go spacerem po ogrodzie z kubkiem kawy. Czasem słucham muzyki i spędzam kilkanaście minut tylko dla siebie. A czasem po prostu delektuję się ciszą — i ona już mnie nie przeraża, wręcz przeciwnie, pozwala usłyszeć siebie na nowo.
Nie jestem już Bożeną „na zawołanie”, ale jestem sobą. Całą — dla siebie i dla tych, na których naprawdę mi zależy. Czy jestem egoistką? Nie. Jestem kobietą, która wreszcie nauczyła się dbać o siebie tak samo, jak o innych.