Nazywam się Elżbieta. Mam 38 lat. Mieszkam w Toruniu — tam, gdzie słońce prześwieca przez sosny, a brukowane ulice pamiętają więcej, niż chciałbyś przyznać.
Spotkałam go po dwóch dekadach ciszy. Przemysław. Stał w tłumie na zjeździe absolwentów, trochę siwiejący, szerszy w barkach, ale w oczach – ten sam blask, ten sam rodzaj smutnej czułości, którą znałam z czasów, gdy byliśmy młodzi. Gdy zatańczyliśmy, poczułam jego obecność całym ciałem. Tak jakby świat się zatrzymał. I wiedziałam: on nigdy całkiem nie zniknął z mojego serca.
Dlaczego rozstaliśmy się wtedy? Nie wiem. Po trzech wspólnych latach – planowania życia, domu z ogrodem, sklepu z pachnącymi świecami i bukietami – zniknął. Bez wyjaśnienia, bez słowa. Tylko pustka i niespokojny sen. A jednak, gdy nasze spojrzenia zderzyły się po latach, wiedziałam: to może być początek czegoś, co nie zdarzyło się wtedy.
Pół roku później przeprowadziłam się do Bydgoszczy. On – wdowiec z dwoma nastoletnimi synami. Ja – samotna, bezdzietna kobieta, która wierzyła, że może jeszcze stworzyć dom.
Na początku wszystko układało się dobrze. Przemysław był troskliwy, serdeczny. Myślałam: może tym razem los się uśmiechnie. Jego synowie, Wojtek i Krzysztof, byli zamknięci, chłodni, ale nie oczekiwałam czułości. Nie chciałam być dla nich matką – tylko kimś, kto będzie obecny, dobry, otwarty. Robiłam co mogłam: gotowałam, sprzątałam, robiłam zakupy, pamiętałam o urodzinach. Chciałam tylko, by mnie zauważyli.
Zamiast tego – mur. Chłód. Pogarda.
Wszystko pogorszyło się, gdy zaczęli przyjeżdżać rodzice zmarłej żony Przemysława. Patrzyli na mnie tak, jak patrzy się na kogoś, kto przyszedł nieproszony. Nie pasowałam do ich opowieści o idealnej synowej. I choć starałam się z całych sił – byłam tylko intruzem.
Dom był dla mnie obcy. Próbowałam się zadomowić, zaprzyjaźnić z sąsiadami. Ale nawet tam ścigało mnie echo przeszłości – wszyscy wciąż mówili o niej. O tej, która odeszła. A ja – żywa, obecna, zakochana – byłam tylko cieniem w ich oczach.
Kiedyś, w akcie nadziei, zasugerowałam Przemysławowi, że może… moglibyśmy mieć dziecko. Spojrzał na mnie z obojętnością i powiedział:
— Mam już dzieci. Nie potrzebuję więcej.
Cisza po tych słowach była jak klatka.
Zaczęłam gasnąć. Starszy syn urządzał sobie w naszym łóżku spotkania ze swoją dziewczyną, kiedy byłam w pracy. Korzystała z moich rzeczy, chodziła w moim szlafroku, używała moich kremów, śmiała się głośno w mojej kuchni. A ja? Sprzątałam po niej jak służąca. Młodszy chłopak krytykował wszystko: jedzenie, ubrania, obecność.
Próbowałam rozmawiać z Przemysławem. Bezskutecznie. Patrzył przez szybę, jakby mnie tam w ogóle nie było. Obojętność. Milczenie. Zniecierpliwienie.
A potem przyszedł dzień, który przekroczył granicę.
Wracam z pracy. W przedpokoju dziewczyna Wojtka – w MOIM szlafroku. Poprosiłam spokojnie: „Nie używaj moich rzeczy.” Roześmiała się prosto w twarz:
— Daj spokój, nie dramatyzuj.
Nie krzyczałam. Odeszłam do kuchni. Przemysław wyskoczył z niej jak z procy. Krzyczał. Obrażał. Kazał się wynosić. Rzucił kubkiem. Chwyciłam torbę i wybiegłam. W byle czym. Na dworzec. Do pociągu. Do Torunia.
Rano przysłał kuriera z moimi rzeczami. Żadnego słowa. Żadnego pożegnania. Tylko przesyłka – jakby oddawał niechciany towar.
Dziś znów mieszkam w Toruniu. Tam, gdzie ludzie znają moje imię. Gdzie pachnie kawa z dzieciństwa. Uczę się oddychać na nowo. Uczę się mówić do siebie z czułością.
Nie wiem, co dalej. Ale wiem, że zasługuję na miłość, która nie będzie tylko wspomnieniem młodzieńczych spojrzeń. Zasługuję na obecność, szacunek, czułość – nie na okruchy i hańbę.
Przemysław był moją pierwszą wielką miłością.
Ale to ja jestem swoją ostatnią ocaloną.
I może to jest dopiero początek.