Synowie z synową wyrzucili staruszka z rodzinnego domu. Już tracąc przytomność od zimna, poczuł, jak coś ciepłego dotknęło jego policzka.
Mikołaj siedział na zamarzniętej ławce w parku w Tomsku, zawinięty w znoszoną kurtkę. Wiatr wył jak rozszalały niedźwiedź, płatki śniegu zasłaniały oczy, a ciemność nocy wydawała się bezdenną przepaścią. Wpatrywał się w przestrzeń, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że człowiek, który pół wieku temu własnoręcznie zbudował drewniany dom, teraz znalazł się na ulicy – porzucony jak pusta butelka po kwasie.
Jeszcze dobę temu stał w przedsionku swojego domu. Ale syn, Denis, patrzył na niego lodowatym wzrokiem, jak na natrętnego żebraka.
– Tato, nam z Sonią jest ciasno, – rzucił, unikając spojrzenia. – Masz swój wiek, sam rozumiesz… Może do domu opieki, albo wynajmiemy ci pokój? Twoja emerytura wystarczy…
Synowa milczała, kiwała głową, jakby mówili o wyborze ziemniaków na rynku.
– To przecież mój dom… – zachrypiał Mikołaj, a głos zadrżał nie od zimna, lecz od guzika w gardle.
– Sam darowiznę zrobiłeś, – Denis wzruszył ramionami, jakby mówił o pogodzie. – Dokumenty podpisane.
Starzec zrozumiał: jego życie zostało przekreślone.
Bez słowa wyszedł. Dumna decyzja czy beznadziejność – to nieważne. Teraz siedział, chowając głowę w ramionach, a myśli się plątały: jak syn, którego wychował, karmił, wykształcił, wyrzucił go na mróz? Lód przeszywał ciało, ale ból serca palił mocniej.
I wtedy – dotyk.
Futrzasta łapa ostrożnie spoczęła na jego kolanach.
Przed nim siedział pies – duży, z gęstą sierścią i mądrymi oczami, jakby widział całą ludzką podłość. Nacisnął mokrym nosem na dłoń, cicho skomląc: „Chodźmy”.
– Skąd ty, Szarik? – Mikołaj przełknął ślinę, głaszcząc ciepłą sierść psa.
Pies chwycił zębami róg płaszcza, nalegając, by pociągnął go w stronę wyjścia.
– No dobrze, dam się nabrać na twoje sztuczki… – Mikołaj wstał z trudem, czując, jak pies delikatnie popycha go bokiem.
Szli przez zasypane śniegiem zaułki, aż stanęli przy rzeźbionych bramach. Na ganku, oświetlonym słabym światłem latarni, stała kobieta w kozakach i puchowej chustce.
– Almaz! Znowu włóczęgasz? – zaczęła, ale widząc starca, zadrżała: – Boże! Cały jesteś niebieski!
Mikołaj chciał mruknąć „nic mi nie jest”, ale zęby stukały jak grzechotka.
– Szybko do domu! – kobieta chwyciła go za ramię, prawie wciągając do ciepłych wnętrz.
Obudził się pod wełnianym kocem. W izbie pachniało kapuśniakiem i świeżymi wypiekami. Kobieta, która przedstawiła się jako Galina, słuchała jego historii, marszcząc brwi.
– Zostań, – przerwała, kiedy skończył. – Miejsca wystarczy.
– Ale ja… nie wypada…
– Almaz cię przyprowadził – to znak, że to przeznaczenie, – powiedziała, drapiąc psa za uchem. – A ja tu na poczcie pracuję – jednej jest nudno.
Po sześciu miesiącach, z pomocą prawnika z powiatowego centrum, Mikołaj zaskarżył darowiznę. Dom wrócił do niego, ale starzec tylko machnął ręką:
– Nie trzeba. To teraz mój dom.
Galina kiwnęła głową, mieszając zupę. Almaz, zwinięty w kłębek przy piecu, spokojnie chrapał. Mikołaj spojrzał na oszronione okno i po raz pierwszy od wielu lat cicho się uśmiechnął – życie, okazuje się, dopiero się zaczęło.