Stałam w kuchni i patrzyłam na Krzysztofa, który siedział przy stole z głową ukrytą w dłoniach. W powietrzu wisiała duszna cisza, a jedynym dźwiękiem było tykanie zegara na ścianie. Wiedziałam, że to ta chwila. Ta, przed którą uciekałam myślami przez ostatnie tygodnie.
W końcu uniósł głowę i spojrzał na mnie wzrokiem przepełnionym napięciem i bólem.
— Musisz zdecydować, Aniu — powiedział spokojnie, ale z lodem w głosie. — Albo ja, albo to dziecko.
Zamarłam. Każde jego słowo wbiło się we mnie jak sztylet. Jak mógł wymagać takiego wyboru? Przecież to była nasza córka, nie kogoś obcego. Owoc tej miłości, o której kiedyś mówił z taką pewnością. Ale Krzysztof od początku mówił, że nie chce dzieci. Myślałam jednak, że z czasem zmieni zdanie. Że zapragnie być ojcem tak samo, jak ja chciałam być matką.
— Nie potrafię — szepnęłam, czując, jak łzy rozmazują mi obraz. — Nie umiem wybrać ciebie, jeśli to oznacza porzucenie mojego dziecka.
Wstał gwałtownie. Krzesło zaskrzypiało, przewracając się z hukiem. Spojrzał na mnie z chłodem, jakbym była mu zupełnie obca.
— W takim razie to koniec — powiedział, po czym odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Zostałam sama. Ze sobą i rosnącym pod sercem maleństwem. Dzwoniłam do niego, pisałam, próbowałam rozmawiać — bez odzewu. Aż w końcu nadszedł list. Papiery rozwodowe. Tak po prostu.
Minęły miesiące. Uczyłam się żyć od nowa, bez niego. Miałam wsparcie rodziny, ale mimo to czułam się samotna. Pochłaniały mnie wątpliwości: może mogłam z nim jeszcze porozmawiać? Może powinnam była walczyć? Ale każda taka myśl kończyła się tym samym obrazem: moją córeczką.
Kiedy urodziła się Zosia, wszystko się zmieniło. Była taka drobna, a jednocześnie silna. Jej obecność wypełniła pustkę, którą zostawił Krzysztof. Wiedziałam, że dla niej znajdę w sobie siłę. Że będę dla niej wszystkim — opieką, wsparciem, całym światem.
Samotne macierzyństwo to nie bajka. To zmęczenie, brak snu, decyzje podejmowane w pojedynkę. Czasem przychodziły chwile zwątpienia. Ale wystarczyło spojrzeć na Zosię, na jej uśmiech, by wiedzieć, że warto.
Pewnego dnia spotkałam Krzysztofa na ulicy. Zmienił się. W oczach miał coś, co przypominało żal.
— Jak się trzymasz? — zapytał niepewnie.
— Daję radę — odparłam.
— A Zosia?
— Jest cudowna. Chcesz ją zobaczyć?
Zawahał się. Przez sekundę wydawało się, że się zgodzi, ale potem pokręcił głową.
— Nie jestem gotowy — szepnął.
Odwrócił się i odszedł. Wiedziałam, że nie wróci. I że nie mogę go zmusić, by pokochał dziecko, którego nie chciał.
Dziś Zosia ma pięć lat. Jest moim światłem, moją siłą i odpowiedzią na wszystkie pytania. Każdego dnia przypomina mi, że prawdziwa miłość to nie tylko słowa, ale wybory, które podejmujemy, nawet jeśli ranią.
Czy czasem zastanawiam się, czy mogliśmy ocalić naszą miłość? Oczywiście. Ale wiem też, że nie każda miłość wystarczy, by przejść przez wszystko.
Czasem trzeba pozwolić komuś odejść — szczególnie jeśli ten ktoś nie potrafi kochać tego, co dla ciebie najważniejsze.